sekrety frywolnych lesbijek, czyli jak usidlić faceta

2003-07-13

Ktoś z kogoś zakpił okrutnie :)
Tylko kto z kogo? Czy organizatorzy przeglądu „Inaczej niż inni” zakpili z własnej target group, a może dystrybutor ze słodko nieświadomych organizatorów.

Hmmm, mniejsza o to, w każdym razie – hit Wieczoru Kobiecego: film „Secret things” w reż. pana Brisseau to jakaś żenująca pomyłka, zarówno w kontekście kina gej-les, jak i kina w ogóle.
Gosh!? A może ja nie zrozumiałam jakiejś finezyjnej ironii albo co?

Wyobraźmy sobie dwie ponętne Paryżanki, które – doświadczywszy gorzkiego poczucia heteroseksualnego niespełnienia i zrozumiawszy mechanizm odwiecznej walki klas… tfu! wróć! walki płci – postanawiają (po wstępnych – fotografowanych ze smakiem – pieszczotach homoerotycznych) zemścić się na rodzaju męskim, uwodząc perfidnie dorodnych pod względem statusu społeczno-ekonomicznego osobników w celu zapewnienia sobie wysokiej stopy życiowej i szerokiej sfery wpływów.

Eksploatują więc intensywnie wdzięki swe kobiece w kontaktach z wysoko postawioną płcią lepszą, a kiedy im się nudzi – bawią się frywolnie w lesbijki, co jeszcze bardziej podnieca podtatusiałych dyrektorów wielkiej korporacji, którzy tracą dla nich głowy, a nawet stanowiska. Do czasu.

Rezolutne panny trafiają bowiem na godnego przeciwnika – diaboliczno-demonicznego dandysa, edypalnego nekrofila i kazirodcę oraz domorosłego filozofa w jednej osobie, demagogicznie mixującego egzystencjalizm, nihilizm i bóg-wie-co-jeszcze w swych gęsto wygłaszanych sentencjach i prawdach życiowych, od których widzom zbierało się na torsje.

Oczywiście nasze lale nie podołały zadaniu: jedna z nich wykazała się skrajnym brakiem profesjonalizmu i zakochała się w owym El Diablo, przez którego kobiety masowo spopielały się w oparach benzyny, druga zaś – biorąc udział w niechlubnym procederze mataczenia – formalnie poślubia delikwenta, przez co ów nawrócony syn marnotrawny staje się dziedzicem pokaźnej fortuny.

Na grande finale oglądamy dantejskie niemalże sceny zbiorowych podrygów coitalnych we wszelkich możliwych konfiguracjach (przy czym sceny zbiorowe stylizowane są a la orgie rzymskie na dworze Nerona), potem mamy kazirodcze tete-a-tete El Diablo z własną siostrą (bo żonę na bruk wyrzucono), zaś wygłosowym akcentem barokowej ornamentyki kinematograficznej jest scena, w której nieszczęśliwie zakochana – oblawszy się (jak nakazuje tradycja) benzyną – zamiast zapalniczki [na sali jęk rozczarowania] wyjmuje giwerę i puszcza serię prosto w serce okrutnego El Diablo, który pada rażony na schodach swego zamku rozpusty.

A na finał finału – proszę Państwa – w scenerii onirycznej z nieba zlatuje sęp wielkoskrzydły!
Siada na piersiach antychrysta i – dalejże! – dziobać padlinę i wyrywać mięso kawałami, jakby to jakaś prometejska wątróbka była.

A z epilogu dowiadujemy się, że mścicielka wyrok odsiedziała i na dobrą drogę powróciła, zakładając podstawową komórkę społeczną (w formacie 1 mamusia XX, jeden tatuś XY plus dziecko), zaś jej przedwcześnie owdowiała towarzyszka – spadkobierczyni fortuny – rządzi królestwem wraz z demoniczną siostrą El Diablo.
Ech, szkoda, że nawet nie zasugerowano nowego wątku les.

Hmm, wyszłam z kina oszołomiona. Dosłownie. Już nieważne, kto z kogo zakpił.
Ważny jest przekaz dzieła, który niczym katharsis spłynął na mnie w drodze do domu: „śmiało, dziewczyny! Używajcie swej dupy jako trampoliny! (a może podskoczycie na wyższy próg podatkowy)”.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Scroll to top
0
Would love your thoughts, please comment.x