nie chciałam jeszcze wracać do domu, przepakować się z jednego pudełka w drugie.
poszłam więc na spacer. ulicami, chodnikami.
stąpałam po resztkach upalnego dnia – gdzieniegdzie asfalt był jeszcze miękki,
starannie odciskałam w nim ślady swoich stóp
na dowód, że też mieszkam w tym mieście,
że też „muszę” i też „nie mam gdzie uciec”.
przysiadłam potem na chwilę w dosyć podłej jadłodajni
na dosyć podłą kolację. była 20.30.
rozejrzałam się wokół i za zdziwieniem stwierdziłam,
że wszystkie stoliki w zasięgu mojego wzroku
zajęte są przez młode, samotne kobiety,
które w milczeniu i zapamiętaniu oddawały się czynności
spożywania.
spragnionych i wygłodniałych dziewczyn przybywało z każdą minutą –
blondynki, brunetki, z naręczami papierów lub malutkimi torebeczkami z cekinów.
w tej naprawdę podłej restauracji w centrum miasta
o 20.30 zebrały się wszystkie samotne dziewczyny,
żeby zjeść kolację
niespiesznie, w zamysleniu, z przedburzowym smutkiem w oczach.