poduszka była zbyt szorstka, a kołdra zbyt ciepła.
spałam trochę w poprzek, nie zważając zupełnie, że tratuję kończynami śpiącą obok istotę ludzką.
skutkiem tego, a może za karę, przyśniło mi się, że jest noc i dzwonią do mnie z pracy.
nie dość, że odbieram telefon całkiem przytomna, to jeszcze wcale mnie to nie dziwi. rozmawiam z technikiem redakcyjnym, który informuje mnie, że reporterzy właśnie lądują na hawajach i gdzies na końcu świata dzieje się jakaś apokalipsa. tymczasem na wyświetlaczu telefonu widzę moją szefową pływającą w akwarium wypełnionym błękitną wodą w towarzystwie tęczowych rybek i wodorostów. i macha do mnie. a ja do niej.
później wysyłam służbowe maile, potwierdzenia i raporty, a potem w zasadzie to mogę juz iść spać.
tyle, że jest mi smutno, bo już nikt mnie nie potrzebuje.
mam ochotę zadzwonić do redakcji i powiedzieć, że jak chcą mnie pomęczyć,
to proszę bardzo, bo ja i tak nie śpię.
a potem usłyszałam, że dzwoni budzik i okazało się, że jednak śpię i to bardzo.
no bo szósta rano i ciemno za oknem.
oboże – zaszlochałam w duchu.
okurwa – łkałam pod prysznicem.
japierdole – chlipałam, stojąc w mroku na przystanku tramwajowym.
a teraz siedzę w redakcji, piję n-tą kawę i po raz nie wiem który
słyszę z głosników „last christmas” dżordża majkela.
czyly że chłopcy ze studia oszaleli,
bo ja tu żadnej zimy nie widzę.