czasem człowiek potrzebuje konkretu. pożywnej gutaperki i pakuł, drutu w izolacji, włochatego pędzla czy energetycznego zawijasa w żarówce.
konkretu, który sprowadzi go na ziemię, przytrzaśnie palec drzwiami, a język ściśnie ożywczo kombinerkami.
konkretu, który wybije mu z głowy sobotni marazm i zaprzęgnie do zajęc miłych, pożytecznych i długotrwałych.
ostoją takiego konkretu jest – jak powszechnie wiadomo – castorama, obi i mój ulubiony z nazwy lerła merlę.
lubię tam zaglądac. śledzę nowinki. pasjonuje mnie armatura i drut kolczasty. tej soboty doznałam jednak niemiłego rozczarowania.
mój ulubiony czerstwy konkret zakażony został jakimś złowrogim pierwiastkiem absurdu, tajemnicy i metafory.
ukochane stoisko gwoździ, śrub i kołków rozporowych poczęło dryfowac w nieokreślonym kierunku.
dział z ziemią i donicami z kamionki udawał tajemniczy ogród Rumcjasa i pomniejszego zioma
kucającego nad systemem wodospadów zrzeszonych w ekologicznym obiegu zamkniętym.
pod sufitami unosiły się latające węże, a po regałach z sedesami wspinały się jadowite pająki.
uga-buga! uga-buga! tuż przed moim nosem gibał się na boki Mowgli z pakuł, gutaperki i przylepca.
produkty z gazetki: haubica ogrodowa z 99,99 pln oraz altana w stylu romańskim za 149,99 pln
a na koniec polowa jama Smoka Wawelskiego i czarny kot wiedźmy z Łysej Góry. Lelum i Polelum poza kadrem, bo się boją flesza.
– – –
i niech mnie cholera, ale nie kumam tej fazy.
pozostałości halloweenowej imprezy dla pracowników?
plon artystyczny terapii zajęciowej dla sfrustrowanej brygady floor-managerów?
integracja z lokalną społecznością przedszkolaków?
oddolna inicjatywa niewyżytego visual-merchandisera z Koziej Wólki?
reasumując – bezcenne.
za wszystko inne zapłaciłam kartą visa z delfinkiem wśród błękitnych fal.