całkiem słoneczny poranek nie jest wcale zapowiedzią równie udanego popołudnia. wiadomo przecież, że gdy mewa na fali siędzie –
no i mewa siadła, a nas momentalnie zalało. kurcgalopem po śliskim pomoście zapierniczamy do łódki.
pokład spływa wodą. nie mam sztormiaka. ale za to dwie sukienki i kapelusz, do czorta!
całe szczęście lać przestało, wiatr ucichł, a na ciężkim jeszcze niebie zakwitła tęcza. zadowala mnie to.
następnego ranka – powtórka z rozrywki. czasem słońce, czasem deszcz, czasem martwa fala. wypływamy z Kasteli wraz z resztą łódek.
– Gdy mewa na fali siędzie… – jeszcze raz to usłyszę i chyba sama siędę na tej fali!
walka postu z karnawałem – padać będzie albo nie będzie… gapię się na chmury, nie mogąc zdecydować, czy iść na dziób czy schować się w mesie…
i wtem… słońce! ;)
względny klar na pokładzie i osobliwa kultura konsumpcji – colę siorbiemy łyżeczką, a popielniczkę zalewamy deszczem.
– Płyniemy! Płyniemy! Ihaaa! – Syd nie posiada się z radości.
Zazie, sadowiąc się na dziobie, dokładnie bada strukturę genui
siedemdziesiąt metrów głębokości robi wrażenie, szczególnie gdy wykonuje się jakieś kretyńskie akrobacje. Zazie postanawia jednak zleźć z dzioba.
i rozkłada się wygodnie na pokładzie. na na na na nananana na na na na…
słońce grzeje w nos, morze szumi, błękit zachwyca, żadnych dedlajnów, telefon wyłączony, internetu brak. odpoczywaj zatem, zarazo Zazo!
zaczyna bujać. najfajniej rzecz jasna buja na dziobie. trzeba się tam udać celem pobujania. ihaaaa!
oooops!!! buja coraz bardziej, łódka na falach staje dęba jak narowisty koń na wielkiej pardubickiej. turlam się po pokładzie w te i wewte,
ścina mnie z nóg w sekundę. ostatkiem sił wypełzam na pokład. zwijam się w embrion i leżę, trzymając się linki.
… jak dziki zwierz rzucam się nagle do prawej burty, przewieszam głowę przez stalowe linki i puszczam widowiskowego pawia,
chciałabym zanurzyć w niej twarz. zapewne oberwałoby mi głowę. trzymam się linki. oddycham. jest znacznie lepiej.
obejmuję więc czule granatowe wiadro i dokańczam dzieło zniszczenia.
ktoś chodzi mi po głowie. ktoś po nodze. dostaję liną po plecach. nic nie widzę.
jezus. kurwa. mamo. umieram. po chwili znów lepiej. ulga. facet z powrotem na pokładzie sąsiedniego jachtu.
siedzę wsobnie skulona. w jednej pozycji. w bezruchu. nie wiem, kiedy morze się uspokoiło.
po prostu otwieram oczy. biorę głęboki oddech. i aparat.
jak gdyby nigdy nic. sąsiedni jacht sunie malowniczo i spokojnie. biała łódeczka na błękitnej tafli morza. i kto mi teraz uwierzy? ;)
czy tu były jakies fale? wcale a wcale!
na horyzoncie wyspa Vis.
Vis jest najbardziej wysuniętą w morze z chorwackich wysp. z racji startegicznego położenia został swego czasu przekształcony
w jugosłowiańską bazę wosjkową i do 1989 roku obcokrajowcy nie mieli tutaj wstępu.
podobno pierwsze sadzonki winorośli w Dalmacji zasadzili starożytni Grecy właśnie na Visie. tyle ciekawostek.
Vis nocą. trochę nieostre, bo z ręki.
ananasy z kałuży.
zielone mizerykordie.
– To może mały spacer? ;> – szarmancko zapytała porzygana królewna Zazie z czerwonym nosem.
podwodne miasto
nocne tunele
stuk-stuk o bruk.
a wino i tak najlepiej smakuje na łódce ;)