seaside.sightseeing.sea sickness.

2010-06-30

całkiem słoneczny poranek nie jest wcale zapowiedzią równie udanego popołudnia. wiadomo przecież, że gdy mewa na fali siędzie –

będzie padać albo nie będzie…

no i mewa siadła, a nas momentalnie zalało. kurcgalopem po śliskim pomoście zapierniczamy do łódki.

padało też w nocy, zalewając nam koję, telefony i poduszki…

pokład spływa wodą. nie mam sztormiaka. ale za to dwie sukienki i kapelusz, do czorta!

całe szczęście lać przestało, wiatr ucichł, a na ciężkim jeszcze niebie zakwitła tęcza. zadowala mnie to.

następnego ranka – powtórka z rozrywki. czasem słońce, czasem deszcz, czasem martwa fala. wypływamy z Kasteli wraz z resztą łódek.

– Gdy mewa na fali siędzie… – jeszcze raz to usłyszę i chyba sama siędę na tej fali!

walka postu z karnawałem – padać będzie albo nie będzie… gapię się na chmury, nie mogąc zdecydować, czy iść na dziób czy schować się w mesie…

i wtem… słońce! ;)

względny klar na pokładzie i osobliwa kultura konsumpcji – colę siorbiemy łyżeczką, a popielniczkę zalewamy deszczem.

– Płyniemy! Płyniemy! Ihaaa! – Syd nie posiada się z radości.

Zazie, sadowiąc się na dziobie, dokładnie bada strukturę genui

siedemdziesiąt metrów głębokości robi wrażenie, szczególnie gdy wykonuje się jakieś kretyńskie akrobacje. Zazie postanawia jednak zleźć z dzioba.

i rozkłada się wygodnie na pokładzie. na na na na nananana na na na na…

słońce grzeje w nos, morze szumi, błękit zachwyca, żadnych dedlajnów, telefon wyłączony, internetu brak. odpoczywaj zatem, zarazo Zazo!

zaczyna bujać. najfajniej rzecz jasna buja na dziobie. trzeba się tam udać celem pobujania. ihaaaa!

oooops!!! buja coraz bardziej, łódka na falach staje dęba jak narowisty koń na wielkiej pardubickiej. turlam się po pokładzie w te i wewte,

w popłochu chwytając się linek. wyłączam aparat i zaklinam, żeby nie wpaść z nim do wody. z mesy, w której dziewczyny
właśnie gotowały obiad, dobiega dźwięk tłukących się talerzy i latających garnków. w pięć minut połowa załogi
ma pełnoobjawową chorobę morską. schodzę pod pokład. masakra. wszystko lata, obijam się o ściany jak pijana,
łódka pędzi po sinusoidzie niczym rollercoaster, przed oczami mam kalejdoskop pionów i poziomów,
które wciąż zamieniają się miejscami. mój błędnik kapituluje.
ścina mnie z nóg w sekundę. ostatkiem sił wypełzam na pokład. zwijam się w embrion i leżę, trzymając się linki.
nie próbuję nawet otwierać oczu. raz po raz zalewa mnie deszcz słonej wody. próbuję trzymać fason
i niemrawo uśmiecham się do sternika, który powozi łajbą jak rydwanem.
o boże. boże. boże. niech to się już skończy. jeszcze chwila i…
… jak dziki zwierz rzucam się nagle do prawej burty, przewieszam głowę przez stalowe linki i puszczam widowiskowego pawia,
który momentalnie ulatuje z wiatrem w przestworza. i jeszcze raz. i jeszcze. otwieram oczy i widzę pędzącą pod burtą wodę.
chciałabym zanurzyć w niej twarz. zapewne oberwałoby mi głowę. trzymam się linki. oddycham. jest znacznie lepiej.
paw królowej rządzi. kładę się na burcie i trwam cierpliwie w szlachetnym stuporze.
tymczasem – wrzask! zgiełk! człowiek za burtą! z sąsiedniej łódki wypada kolega.
gwałtownie zawracamy. akcja ratunkowa. znów ścina mnie z nóg. teraz także z nerwów.
kurwa mać, miał być wywczas i wypoczyn, a mamy tu jakiś survival… – zawirowało mi w głowie.
po pokładzie biegają ludzie. nie dotrę do prawej burty.
obejmuję więc czule granatowe wiadro i dokańczam dzieło zniszczenia.
jest mi wszystko jedno. i tak zginiemy. pamelo, żegnaj. żegnajcie chłopcy z naszego pueblo.
ktoś chodzi mi po głowie. ktoś po nodze. dostaję liną po plecach. nic nie widzę.
jestem cała w wiadrze. wiatr dudni o wiadro. dudni mi w głowie. w wiadrze.
jezus. kurwa. mamo. umieram. po chwili znów lepiej. ulga. facet z powrotem na pokładzie sąsiedniego jachtu.
koniec pandemonium, kurtyna. bisów nie będzie. opadam bez sił na pokład.
leżę, modląc się o kawałek stałego lądu. nie wiem, ile tak płynęliśmy. straciłam poczucie czasu.
siedzę wsobnie skulona. w jednej pozycji. w bezruchu. nie wiem, kiedy morze się uspokoiło.
po prostu otwieram oczy. biorę głęboki oddech. i aparat.

jak gdyby nigdy nic. sąsiedni jacht sunie malowniczo i spokojnie. biała łódeczka na błękitnej tafli morza. i kto mi teraz uwierzy? ;)

czy tu były jakies fale? wcale a wcale!

na horyzoncie wyspa Vis.

Vis jest najbardziej wysuniętą w morze z chorwackich wysp. z racji startegicznego położenia został swego czasu przekształcony
w jugosłowiańską bazę wosjkową i do 1989 roku obcokrajowcy nie mieli tutaj wstępu.

podobno pierwsze sadzonki winorośli w Dalmacji zasadzili starożytni Grecy właśnie na Visie. tyle ciekawostek.

dajcie mi trap, bo muszę już iść.

Vis nocą. trochę nieostre, bo z ręki.

ananasy z kałuży.

zielone mizerykordie.

– To może mały spacer? ;> – szarmancko zapytała porzygana królewna Zazie z czerwonym nosem.

podwodne miasto

nocne tunele

stuk-stuk o bruk.

a wino i tak najlepiej smakuje na łódce ;)

ciąg dalszy TUTAJ

komentarze ze starego bloga zazie-dans-le-metro.blog.pl

 

 

 

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Scroll to top
0
Would love your thoughts, please comment.x