wdech – wydech. spójrzmy prawdzie w oczy.

2010-06-11

zacznę po prostu tak: od wielu lat mam kosę ze słońcem. nie wiedzieć czemu. 

jako ciemnowłose dziecko ekspresowo nabierałam barw hebanu,
spędzającw ruchu długie godziny pod rozżarzonym niebem, nieczuła na tropikalneupały. nienawidziłam "się opalać" i leżeć plackiem.
nigdy w życiu nie byłam na solarium. nigdy nie miałam problemów ze skórą. potem coś się zmieniło. niepostrzeżenie.
pewnego lata moja idealnie biała skóra odmówiła współpracy i zamiast hebanu rozgorzała czerwienią.
potem było już tylko gorzej. wysypki, poparzenia i totalna awersja na wszelkie promieniowanie. nie znoszę upałów. umieram.
słońce wysysa ze mnie wszystkie siły. nie wiem, co jest. dziuraozonowa? galopująca fotoalergia? mentalny sprzeciw wobec globalnegoocieplenia?
pokilku minutach spędzonych na słońcu i w upale dostaję potwornieswędzącej pokrzywki. leki nie działają. nic nie działa. światło mniezabija.
ostatnio nawet najmniejszy stres także skutkuje wysypką – rozmowa z księgowym o podatkach. 
spotkanie w sprawie nowego projektu. wizja operacji Kumoka.
moje ciało momentalnie pokrywa się czerwonymi kropkami, które znikają natychmiast, kiedy się uspokoję.
tyletytułem przydługiego wstępu o wstydliwych przypadłościach neurotyczki po trzydziestce.
nie zwykłam pisać, gdzie mnie strzyka, bo generalnie jestem zdrowa jak bydlę. z tym jednym wyjątkiem. nie radzę sobie ze stresem i słońcem.

tymczasem główny wątek tej notki zasadza się na fakcie, że jestem strasznie zmęczona psychicznie. znużona i zrezygnowana. i chyba smutna.
wszystko jest ok. wszystko gra. tyle że długie zimowe miesiące wypełnione zgrzytaniem zębów i zaciskaniem pięści
na okoliczność "sztuki" w służbie zgniłego kapitalizmu, naiwnego podkładania się wiosną pod sunący ciężko walec,
cały ten czas zawiedzionej wiary w sens pracy twórczej i we własne możliwości – robią swoje.
siedzi to we mnie głęboko i nie potrafię się z tego otrząsnąć. powinnam to zrobić już dawno.
odciąc się i wyczyścić wszystkie rejestry. skreślić. zapomnieć. splunąć.
dziś rano przyszedł ostatni przelew z Sielskiej Krainy Fantazji, Literatury i Sztuki.
niniejszym zamykam ten rozdział.

i jak zwykle w takich momentach – zupełnie naturalnie rozbrzmiewa we mnie XV-wieczna canzona,
która od lat ratuje mi dupę z kolejnych katastrof, tarapatów i idiotyzmów, w które – chcąc nie chcąc – regularnie wpadam z gracją.


"

jakież to wszystko banalnie powtarzalne.

apdejt:
właśnie odkryłam, że Kumok chyba tez lubi tę pieśń.
zwłaszcza kiedy biorę ją na ręce albo turlam po kanapie,
śpiewając jej cichutko do ucha.

wiem natomiast, że nie cierpi joy division i gonjasufi –
zaczyna się denerowac i szczekać.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Scroll to top
0
Would love your thoughts, please comment.x