musztarda po obiedzie gorsza niż nieświeże śledzie.

życie warszawie daje niektórym z nas złudne poczucie bycia w centrum wydarzeń. 

co prawda – jakie centrum, takie wydarzenia. więc pokornie zadowalamy się tym czy innym 
festiwalem kultury oralnej i rękodzieła pierwotnego, paradą bractw kurkowych,wystawą gołych członków i cycków w muzeum narodowym, robotniczymi zamieszkami pod sejmem,
policyjną obławą na jakiś squat, korkującym miasto protestem taksówkarzy przeciwko taksometrom 
i kontr-protestem rowerzystów przeciwko taksówkarzom, wiecem w obronie zamykanej knajpy 
czy wyburzanego peerelowskiego supermarketu, przeglądem kina senegalskiego,
tygodniem solidarności z osobami dotkniętymi zezem rozbieżnym, globalną promocją 
nowego ajpoda dla leworęcznych, uroczystym otwarciem kultowego-z-definicji-i-a-priori klubu 
dla młodej warszawskiej lanserki czy świętowaniem nowego menu w knajpie, 
do której chodzą panie i panowie z pudelka.no po prostu epicentrum życia.
wszędzie można iść, wszystko zobaczyć, posmakować, usłyszeć i poczuć,albo chociaż zajrzeć przez płot czy dziurkę od klucza. nie trzeba się spieszyć.
wszystko jest na wyciągniecie ręki i nogi.może dlatego większość warszawiaków siedzi w domach.
z pracy na chatę, z chaty do pracy, sprzed kompa do laptopa,z kapci w garnitur, z żakietu w piżamę, z papilotów w szpilki,
z pracy łukiem przez supermarket i do domu.spać. przetrwać. do jutra. do widzenia.
nie wiem, nie mam czasu. zarobiony jestem. 
może w weekend. z tygodnia na tydzień. z miesiąca na miesiąc. 
może latem, jak będzie cieplej, to wtedy chętnie. z lata robi się jesień. zimno, pada,depresja. 
potem zima zaskakuje drogowców. i wiosenne osłabienie. 
nigdy nie jest dość ciepło. nigdy nie jest dość dobrze. nigdy nie ma czasu.a potem nagle okazuje się, że masz już wąsy i trójkę dzieci z kolką lub szkorbutem.
kredyt na resztę życia. nóż na gardle.supermarket hit zdążył zmienić nazwę na tesco, a w miejscu leader price’a stoi lidl.
czujesz, że twój czas mija. knajpę, do której chciałeś iść z miśkiem, zamknęli 3 lata temu.postanawiasz coś zmienić. wyjść do ludzi, nie wiem, ogolić się. przytulić żonę. wyrzucić śmieci.twoje życie rusza z kopyta. jesteś na fali. idziesz na kebaba. pijesz tekilę. rzygasz pod modnym klubem.boli cię głowa. nie masz siły napisać sprawozdania. dostajesz zjebę od szefa. wracasz do domu.

oh, whatever.

chciałam tylko powiedzieć, że niektórzy powinni nieco szybciej wstawać od komputerów 
i częściej wychodzić z domów. bo selawi i pantha rei – latanie potem w popłochu 
z weekendowym wydaniem wyborczej o ‘hucznym pożegnaniu wietnamskiego zagłębia kulinarnego’ 
i rozpaczliwe pragnienie nadrobienia zaległości w stołecznym “bywaniu” 
oraz gorączkowe pytania: “gdzie? którędy? po ile?” –budzi wemnie smutne skojarzenia z owczym pędem,
by pośpiesznie “zaliczyć” jakieś miejsce, wydarzenie czy film.tak jak każdy obowiązkowo musiał zaliczyć ‘titanica’, ‘matrixa’ czy ‘avatara’
oraz przeczytać kretyńskiego dana browna –niezależnie od swych osobniczych upodobań.o co mi chodzi? może o to, że nienawidzę słowa “kultowy”.i drażni mnie, kiedy zwykłe, fajne i uczęszczane miejsce dostaje w pysk etykietką “kultowe”.

zwłaszcza w mediach.i ludzie, którzy na co dzień nawet nie pomyśleliby oodwiedzeniu go,nagle – w obliczu medialnej mody (na okoliczność np. rychłego zamknięcia dekretem urzędników)

stają się jego samozwańczymi rezydentami i piewcami miejskiej legendy.

obawiam się, że gdyby tak podliczyć zasłyszane opowieści, okazałoby się nagle,że połowa warszawskiej populacji broniła w 2006 “kultowej” le madame.

dobrze, że nie walczyli pod grunwaldem.

 

 

 

 

 

komentarze ze starego bloga zazie-dans-le-metro.blog.pl

 

 

 

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Scroll to top
0
Would love your thoughts, please comment.x