po dwóch tygodniach w szpitalu – ciężkiej operacji, przetaczaniu krwi
i szprycowaniu morfiną – K. wrócił do domu. czyli do nas, na chwilę,
bo przecież zaraz wylatuje do prawosławnego monastyru w Gruzji.
od dawna nie komentuję jego wyborów, nie dyskutuję z decyzjami.
po prostu jestem. trwam. i dyskretnie przemycam
życiodajne białko w pożywieniu.
kiedy 12 lat temu ostatecznie wybrałam wolność, szaleństwo i życie pełne przygód,
wiedziałam, że zostawiam za sobą Króla-Ducha,
ale przy sobie – na zawsze – Brata.
tyle że z innej planety.
jednym z największych dowodów miłości jest pozwolenie na to, by ten ktoś kogo kochamy, mógł od nas odejść
:***