przełamałam weekendowo-majówkową senność i od kilku dni
znów melduję się w pracowni wczesnym rankiem.
włączam głośną muzykę, podkręcam basy, otwieram pudełka z narzędziami
i zabieram się do roboty:
moimi ofiarami są dwie zielonowłose TBL’owe lalki Blythe,
którym nadałam imiona: Vesna oraz Primavera.
jako pierwsza na moim stole operacyjnym wylądowała Vesna.
zawsze zanim rozmontuję lalkę – przepraszam ją trochę i obiecuję, że nie będzie bolało.
lalki mi wierzą. są spokojne. pozwalają mi na wszystko.
no i tak sobie dłubię, tnę, rzeźbię, szlifuję, ścieram i poleruję, dławiąc się dyskretnie plastikowym pyłem
i śpiewając, ile sił w płucach, z maestro-stromae:
moje zakochanie w tym patykowatym chłopcu rośnie w siłę –
do tego stopnia, że tekstu “papaoutai” nauczyłam się już na pamięć.
o 10.00 pakuję narzędzia do pudełeczka, wychodzę z pracowni, przemierzam korytarzyk, zahaczam o kuchnię,
robię kawę i zasiadam przy Sputnikowym biurku jako copywriterka.
o 18:00 wstaję od biurka i znów idę do pracowni.
a mnie brakuje Kasztana…