Wyszperałam gdzieś ziarnistą arabikę o aromacie orzechowym, odpaliłam młynek elektryczny
(pamiętający jeszcze okres gierkowskiej prosperity) – już wtedy o mało mnie w kosmos nie wystrzeliło,
Równocześnie nawoływałam Lu, żeby towarzyszyła mi w kuchni, to będzie miło nam obu (o, słodka naiwności!),
ale Lucy, gardząc moim robaczywym towarzystwem, perorowała zawzięcie z moją Matką,
wcisnąć sitko,
kawy nasypać,
przykryć drugim sitkiem,
na to uszczelka,
na uszczelkę stalowa pokrywa,
dokręcana śrubą jak w imadle
No ale czego się nie robi dla przyjaciół.
Postawiłam to ustrojstwo na gazie, pod rurkę podstawiłam cynowy kubek (też przedpotopowy, spadek po babci)
i czekam, aż się woda w środku zagotuje i pod ciśnieniem n-atmosfer uderzy w kawowy miał,
by przesączywszy się przezeń, chlusnąć diabelnie czarną i obłędnie pachnącą cieczą wprost do mojego kubka.
Cudowna maszyna parowa!
Czekam więc i mimochodem podsłuchuję rozmowę w tle, bo to o mnie jak zwykle szepczą –
Matka pyta Lucy, czy ta wykorzystała już wszystkie psychologiczne sztuczki,
by zmusić mnie do pisania pracy mgr, a Lu jej na to,
że w moim przypadku psychologia okazuje się zupełnie bezradna. Ha!
No, czekam…., czekam. Już powinno zabulgotać.
Nasłuchuję. Nie bulgocze. Hym… No nic…
A one cały czas gadają. Grrr… Interweniuję! Zabraniam! Nie pozwalam!
I mrugam porozumiewawczo do Lu, a ta… siedzi! Ani drgnie!
I gada w najlepsze, aż gestykuluje! Wychodzę zniesmaczona do kuchni.
Hmmm…, kawą już pachnie, nawet dosyć ostro
(przez myśl mi przechodzi, że tak pachnie kawa palona [sic!],
ale jeszcze nic nie kojarzę…).
W skupieniu czekam na kawę, a tymczasem zamiast niej
z rurki ekspresu lekki dymek zaczął się wydobywać.
Uhuhu… – myślę – aromatyczna będzie! I czekam w najlepsze.
Nagle…! Widzę, jak spod pokrywy stalowej (szczelnie dokręconej!)
wydobywają się jakieś ciastowate wydzieliny w kolorze beżowym.
WTF?! UOT DE FAAAK?!!! NO JEZUSMARIA??!! NO HALO??!!
Zawołałam na pomoc kobiety, które przybiegłszy zastały mnie z nosem przy rurce, mruczącą: „chyba się zapchało…”.
Matka w krzyk, że wybuchnie, że rozerwie, że twarz mi poharata i konstrukcję budynku naruszy…
I dalejże gaz zakręcać, okna otwierać, rodzinę z kuchni i okolic ewakuować.
Zapchało się… – mówię do Lu – za grubo kawę zmieliłam… Sypanej ci zrobię.
Pierwsze co zobaczyłam, to spalona na węgiel kawa, a następnie… hym…
jakaś lepka, beżowa maź oblepiająca od środka wszystkie elementu ekspresu.– To chyba karmel jakiś odparował z tej kawy i zatkał wszystko jak gutaperka… – zauważyłam rzeczowo
i rzuciłam kilka uwag na temat chemii, spulchniaczy i polepszaczy w przemyśle spożywczym.
– Fu! To nie karmel…Do zęba mi się przykleiło… Ola, co to jest?!! Coś Ty nawyczyniała?!! – zawodziła Matka,
siłując się z łyżką w paszczy.
Powąchałam ostrożnie brązowawą masę- no rzeczywiście, karmel to to nie jest, for siur.
próbowałam odtworzyć przebieg feralnych wypadków jak Bogusław Wołoszański w „Sensacjach XXwieku” –
był piękny, słoneczny dzień…, nic nie zwiastowało katastrofy…
i przewadze tradycyjnego parzenia kawy po polsku – czyli zalewajki w szklance.
– Zapomniałam wlać wody do środka…
Się skupić nie mogłam.
p.s. a ekspres pół nocy czyściłam.
Bardzo dramatyczna historia!
No to ja byłam lepsza. W podobnym ekspresie, odziedziczonym po cioci, postanowiłam zrobić kawę dla działkowych gości. Ponieważ mam podobny ekspres w Warszawie, którego wielokrotnie używałam, to nie ma takiej możliwości, żebym go była źle załadowała, nie dokręciła, nie nalała wody itp. Tak więc zrobiłam wszystko tak jak trzeba, nastawiłam na gaz i czekam, czekam, aż zacznie pachnieć kawa, a z rurki jak zwykle zacznie płynąć czarniawy eliksir życia. Po pewnym czasie z ww. rurki zaczęły wypływać dziwne czarne gluty, z dużym trudem zresztą wypływać. Zainteresowało mnie to niesłychanie, ale, niestety, dodatkowych zwojów w mózgu nie uruchomiło. Powiem więcej, dziko zainteresowana schyliłam twarz do poziomu wypływu i w tej pozycji kontemplowałam zagadnienie. Pomyślałam sobie, że coś to dziwnie wygląda, ale może ten ciociny ekspres taki inny w szczegółach i trzeba czekać. Łatwo się domyślić, co było dalej. Z dzikim sykiem z zaworu bezpieczeństwa buchnęła para wymieszana z roztrajdaną kawą i strzeliła mnie w powiekę i oko lewe oraz brew. Przerażona zgasiłam gaz, wrzasnęłam tak, że cały dom się zbiegł i wsadziłam głowę pod najzimniejszą wodę, jaką znalazłam w domu, a oko zakropliłam czymś tam. Nawet z tej tryskającej adrenaliny nie czułam bólu oparzenia, to przyszło później, ale w zasadzie wyszłam z przygody obronną ręką: oko ocalało, powieka też, pozostał tylko mały dołek pod brwią. Najdziwniejsze jest jednak to, że ten ekspres nie miał prawa wybuchnąć i do dziś nie wiem, dlaczego skompromitował mnie w oczach gości i prawie mnie nie zabił (no, może raczej nie okaleczył), dlaczego zawziął się na mnie i dlaczego zachowałam się tak debilnie i nieodpowiedzialnie? Dodam jeszcze, że mam tak zwane swoje lata i niejednego ekspresu używałam w życiu. Pozdrawiam, ocalona z eksplozji.
[…] PS. o tym, jak wysadzałam dom w powietrze przy użyciu gazowej kawiarki możecie przeczytać TUTAJ [klik!] […]