o tym, jak świetnie szusuję na nartach, wprawiając w zachwyt pół stoku i cała kadrę instruktorską –
możecie poczytać TUTAJ [klik!],
a o tym jak 2 lata temu podbijaliśmy włoskie kurorty zimowe,
zadając szyku lansem, elegancją i techniką – poczytacie tutaj:
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 |
w tym sezonie wprost nie mogliśmy się doczekać błękitnego austriackiego nieba, śnieżnobiałego bezkresu stoków
i najlepszej instagramowej panoramy z górskimi szczytami wbijającymi się prosto w jaśniejące na horyzoncie słońce.
no a tutaj taki jakby psikus… załamałam się i schowałam ajfonka do kieszeni,
obrażona, że apdejcików na fejsbuniu to na pewno w tym roku kurwunia nie będzie.
no bo co pokazać?! – ja się grzecznie pytam.
co to w ogóle jest?!! niebo w kolorze brudnej niewyżętej szmaty do podłogi oraz mini-Giewont gdzieniegdzie osrany topniejącym śniegiem.
szok. załamka. niedowierzanie.
chciałam odwrócić się na pięcie i zawracać do domu.
ale reszta załogi – reprezentująca bardziej pragmatyczne podejście do tematu – wytłumaczyła mi,
że skoro turnus wczasowy opłacony, to głupio tak o suchym pysku wracać do ojczyzny,
nie nachapawszy się uprzednio wielkiego zagranicznego świata.
no więc zostaliśmy.
nie to żebym jakoś uwielbiała brodzenie w budyniu po kolana i zadymkę zalepiającą oczy białym mokrym gównem,
ale do szusowania po stokach odrobina śniegu wydaje się niezbędna. tymczasem – leje.
co rzecz jasna nie przeszkadza nam wczuwać się w klimat białego austriackiego szaleństwa –
auto robi za gondolę kolejki górskiej, narciarze w pełnej gotowości radośnie uśmiechają się do obiektywu,
mrużąc oczy od oślepiającego słońca na błękitnym niebie.
ale – bądźmy szczerzy – w otwartym bagażniku własnego auta to równie dobrze można sobie posiedzieć na parkingu przy Biedronce.
nie jesteśmy frajerami! kupujemy ski-passy i – nu dawaj! dawaj! idi siuda! – gnamy na rozmokły stok
nie no, jest naprawdę malowniczo! niech mnie kule biją! jakież brązowo-rdzawe kolory ziemi z bieszczadzkiej palety jesieni!
Tu króluje zeszłoroczny czas na posłaniu z liści buczynowych, stąd do ziemi dalej niż do gwiazd – zachwytu swego nie wysłowisz…
a w schronisku święty Piotr z herbatą i widoki nieziemskie na świat. przy ognisku rozłożymy się z gitarą, posłuchamy co nam w duszy gra…
i wszyscy razem! chwytamy się za ręce! jest rok 1993, ja wyjmuję śpiewnik, Maciek otwiera puszkę paprykarza szczecińskiego,
Ania plecie bransoletkę ze sznureczków, Syd w długiej spódnicy – ona tańczy dla mnie…
oł, jeee!!!
tymczasem jesteśmy w Schladming i wjeżdżamy na górę Planai (1.894 m npm),
sześć kolejek gondolowych, trasy głównie czarne i czerwone,
to tutaj co roku odbywają się mistrzostwa pucharu świata w narciarstwie alpejskim mężczyzn
no ale co mnie to obchodzi, skoro z równą gracją, co na nartach, jeżdżę na strusiach w Hondurasie…
ja chcę słońca i przygody, białego szaleństwa i błękitnego nieba do fotek z ajfonka!!
a dostaję jakiś podmokły i zszarzały kurort po sezonie…
z wymarłą populacją leżaków i przeterminowanymi atrakcjami regionu Styrii w powiecie Liezen
to się nazywa: dobra mina do złej gry – grin and bear it || oraz: zjechać na dupie ze stoku jak Zabłocki po mydle
ale jak się chciało, to się ma:
oraz przeszywające zimno – mimo wiosennego krajobrazu.
acha! hit sezonu – pojechałam na narty i zgubiłam… kurtkę! zimową, puchową, kurtkę! którą – z małymi przerwami – miałam na grzbiecie,
ale gdzieś pomiędzy lotniskiem w Salzburgu a szeregiem miejscowości dzielących nas od docelowego Filzmoos – przepadła! :(
no więc szczękam sobie teraz zębami, okutana wszystkim, co miałam w walizce oraz zapasową kurtką Syd – za wąską o jakieś sześć rozmiarów,
więc nawet nie mogę się w niej zapiąć, bo wiecie… dupa. nie wzięłam też spodni narciarskich, wychodząc z założenia, że skoro i tak nie jeżdżę,
to nie ma sensu kupować nowych (bo z dotychczasowych oczywiście wyrosłam). jakże ja jestem mądra i przenikliwa, co nie?
na szczęście Syd u podnóża stoku kupiła mi watowane spodnie narciarskie z przeceny –
jedyne, które na mnie wchodziły i w których nie wyglądałam jak opity trzmiel.
o, kontrolny rzut oka na prognozę pogody:
niedziela – pada deszcz. poniedziałek – nadal pada deszcz. wtorek – deszcz napierdala żwawo.
środa – pochmurno i jebie śniegiem. czwartek – za mało mokrego śniegu, więc napierdala jeszcze-jeszcze.
piątek – śnieg, a jakże! sobota, nasz ostatni dzień pobytu – i co widzimy??!!
wielkie piękne okrągłe-i-rumiane-jak-bułeczka-kurwa-słońce.
no trzymajcie mnie, święci pańscy, bo nie zdzierżę!!!
WHY ??!!! why?!!! – że tak, za pozwoleniem, zapytam retorycznie.
tymczasem mgła osiada na czubkach choinek.
no sami przyznacie, że nie wygląda to zanadto ekstra…
w ogóle wszystko coraz mniej wygląda…
sadowię się na wyciągu i spadam stąd. w bagażniku auta mamy kanapki.
normalnie tak jest pięknie, że aż pękają mi oczy. ALE:
Każdy może, prawda, krytykować, a mam wrażenie, że dopuszczanie do krytyki panie to nikomu… Mmmm… Tak, nie… Nie podoba się.
Więc dlatego z punktu mając na uwadze, że ewentualna krytyka może być, tak musimy zrobić, żeby tej krytyki nie było. Tylko aplauz i zaakceptowanie!
Koń… Krowa, kura, kaczka… Kura, kaczka, drób…(…) O! Jest! Widzę! Droga… Chyba na Ostrołękę.
Snopki siana… Jedzą krowy… Chałupy przykryte okapem. O! Pies na uwięzi… O!
– Ta… Ta… W tak pięknych okolicznościach przyrody… I niepowtarzalnej…
aż się boję, co będzie dalej.
zazie, jak bedziesz sie w przyszlym roku wybierac na narty to napisz prosze wczesniej kiedy; ja pojade tydzien wczesniej albo tydzien pozniej:P
na sam dźwięk słowa 'Austria’ idzie mi ciara po plecach. jest to kra, w którym mentalnie dzieją się z człowiekiem dziwne rzeczy. brr.