stało się. zaczęłam gotować!
no bo ileż można żreć surową paprykę, surowe ogórki, rzodkiewkę i otręby z jogurtem?!
żeby nie było, że jestem królewną, która nigdy nie gotowała. o nie!
ja po prostu tego nie lubię i unikam jak tylko mogę. to mnie nudzi.
zawsze coś zjebię, przesolę, przypalę albo zapomnę o istotnym składniku.
co więcej – zawsze uważam, że wiem lepiej niż autor przepisu kulinarnego.
pamiętam jak kiedyś robiłam ciasteczka imbirowe według książki kucharskiej mojej mamy…
stało tam napisane, że mam wsypać maleńką szczyptę sproszkowanego imbiru,
tak tyci-tyci na czubek łyżeczki – pomyślałam wtedy czule o tym biednym autorze,
który zapewne musiał zmagać się z kryzysem żywnościowym dojrzałego PRL’u –
i stał biedaczek godzinami w kolejce do supersamu po ten sproszkowany imbir,
a jak go wreszcie dorwał w roztrzęsione i stęsknione dłonie, niósł jak trofeum do domu,
stawiał na honorowym miejscu półeczki z przyprawami i przez następną pięciolatkę
ściubił te maleńkie tyci-tyci szczypty do swoich wiekopomnych dzieł kulinarnych.
westchnęłam ciężko nad losem biednego autora, utożsamiłam się, poczułam ten ból,
a następnie przeżyłam katharsis, że oto zyję w czasach dobrobytu i prosperity,
kiedy mogę sobie ten sproszkowany cud sypać na głowę całymi wiadrami… –
zadowolona i uśmiechnięta sypnęłam więc do ciasta kilka kopiastych łyżek imbiru.
powiem tak – ciasteczka wyszły bardzo ładne,
aczkolwiek ryj wykręcały tak przeokrutnie, że nawet mój młodszy Brat –
czule nazywany przez Rodzinę “Odkurzaczem” – nie dał rady
zjeść tego pieruństwa cholernego.
innym razem – jeszcze jako dziecko – miałam osobliwą fazę na pieczenie ciast.
praktycznie w każdy weekend odpalałam przedpotopowy prodiż
i raczyłam rodzinę rozmaitymi formami zapiekanej mąki z jajami.
czemu przestałam piec? otóż na swoje 10 urodziny postanowiłam przygotować dla gości
coś specjalnego – pyszne ciasto z wiśniami ze spirytusu.
a że do dzisiaj gotuję wedle zasady „4 części do dzioba, 1 część do garnka” –
także i wtedy większość wiśni wraz z towarzyszącym im spirytusem 95%
trafiła nie do ciasta, a do mojego dziecięcego żołądka – ze skutkiem łatwym do przewidzenia.
przywitałam gości (ciocie, babcie, dziadków, wujków) PIJANIUTEKA pełzając na czworaka,
a podczas imprezy urodzinowej kładłam się na podłodze na plecach,
podnosiłam do góry ręce&nogi i udawałam umierającego owada w przedśmiertnych konwulsjach.
KURTYNA.
aktualnie jako perfekcyjnie chujowa pani domu stokroć wolę pranie i zmywanie.
prasowania nie uprawiam od lat, bo kłoci się z moją filozofią życiową.
ostatnią rzeczą, którą uprasowałam dla siebie była chyba biała bluzka
na obronę pracy magisterskiej w czerwcu 2004 roku.
nawet Syd – mistrzyni maglowania wszystkiego (od skarpet po apaszkę) –
żyjąc ze mną, zaprzestała procederu prasowania.
wniosek: czynność ta jest absolutnie życiowo zbędna.
ale o czym to ja… acha, gotowanie!
ugotowałam dziś na obiad makaron z pełnego ziarna (mogę tylko 60g) z tuńczykiem i pomidorami,
o mniej więcej tak:
a na kolację dietetyczne placuszki z mąki owsianej, jajka i mleka owsianego.
Syd mówi, że było pyszne, ale ona mnie kocha, więc nie wiem, czy mogę jej wierzyć w kwestii tej smaczności.
anyway, gotować zamierzam dalej, aż do skutku, aż do bólu – póki się nie nauczę,
ponieważ muszę sobie przyrządzać te pieprzone niskokaloryczne i zbilansowane posiłki,
a dla samej siebie to mi się jednak nie chce. a głodny człowiek obok jednak mnie motywuje ;)
PS. o tym, jak wysadzałam dom w powietrze przy użyciu gazowej kawiarki
możecie przeczytać TUTAJ [klik!]
Howgh!
Przyłączysz się? Ciałopozytywnie o życiu, tyciu i chudnięciu
oszfak. pamiętam kawiarkę. i ten „karmel”…
to były czasy! ;>
u nas tez sie nigdy niczego nie prasuje, mistrzem jest moj maz, ktory moze raz w ciagu tych wszystkich lat, ktore jestesmy razem (na czyjs slub, bo na nasz poszedl w tshircie) mial na sobie uprasowane ubranie. Prasowanie jest niezgodne z nasza ideologia, ja sie czasami lamie, maz nigdy.
Zazie, co do gotowania, ja w okresach, kiedy mi sie nic nie chcialo/nie mialam czasu, robilam tak: kupowalam jakiekolwiek mixy warzywne (na zupe, na woka, itp), w zasadzie cokolwiek akurat bylo w promocji. Odwazalam tyle, ile warzyw bylo w przepisie, i albo wrzucalam do parownika, albo rozgotowywalam na zupe (blendowana albo nie, jak mi sie chcialo). Jak mialam czas i wene, gotowalam wg przepisu, jak nie, ratowalam sie w powyzszy sposob. I chudlam nadal wg kalendarza.
Gdzies kiedys znalazlam, ze w tych jadlospisach, jak jest „marchewka” luzem, to oznacza to naprawde jakiekolwiek warzywo (poza fasolowymi, ziemniakami i awokado), cos do zapchania zoladka. I po prostu podazylam za tym takze w normalnych przepisach.
ja w zeszłym tygodniu nagotowałam sobie piersi indyczych z warzywami – zmiksowałam na krem, podzieliłam na porcje do torebek strunowych i zamroziłam. a dzisiaj miałam z tego pyszną zupę w 5 minut ;))
Zazie, wytrzymaj, warto. Zmienisz nawyki żywieniowe i potem bedzie znacznie łatwiej. Mnie, po latach autotresury, żadna biała bułeczka ani ciasto z białej pszennej mąki ze zwykłym cukrem nie przechodzi przez gardło.
A tak przy okazji, skoro już postanowiłam poszaleć i pokomentować – uczyli mnie poloniści w szkole takiego wierszyka:
„Ach, aha,
Och, oho,
Te wyrazy cztery
Mają zawsze trzy litery” :)
Zakładam, że mogli się mylić, więc zostawiam Tobie ocenę :)
Kuzco, tez na to liczę, że po wielomiesięcznej tresurze biała bułeczka nie będzie mnie kusić ;)
a z wierszykiem o ACH! i Och! masz absolutną rację :))) nie znałam go, mimo że skończyłam polonistykę na UW ;p
na usprawiedliwienie dodam, że jestem teoretykiem literatury, a nie językoznawcą ;) i TAAAAK, POPEŁNIAM BŁĘDY JĘZYKOWE !!! :))) musicie mi wybaczyć ;P
haha, też miałam epizody pijackie w dzieciństwie. kradłam alkohol na potęgę i też mnie parę razy znaleźli uchlaną i szczęśliwą jak świnia. jak i również epizod prześladowania prodiża i zapodawania rodzinie licznych murzynków. gdzie się podziały prodiże z tamtych lat??
ja z młodszym bratem hurtowo obiągaliśmy hektolitry tropikalnego drinku Ara-Ara na balkonie ;> a w prodiżu to bym chętnie zrobiła teraz „baseny termalne” dla małych lalek :))
Ja też miałam epizody kuchenne w dzieciństwie… oj, działo się. Przystawiałam taboret do kuchni i pichciłam. Hitem był gulasz do którego mięso pokroiłam wzdłóż ścięgien, nie muszę mówić, że był niejadalny :) Albo kopytka z których wyszła breja przypalona do garnka. Jak widać stawiałam sobie ambitne cele.
Zazie, skąd Ty bierzesz te gif-y? :)))
Capra Ibex, fajnie byłoby stworzyć książkę kucharską z przepisami (a raczej popisami) kulinarnymi małych dziewczynek i ambitnych chłopców ;))
a gify biorę z mojej przepastnej kolekcji gromadzonej od lat na twardym dysku – wszystkie są „z internetów”, autorzy niestety pozostają anonimowi, a niektóre z nich są naprawdę genialne :) uwielbiam ruchome gify!!!
Gratuluję prób kulinarnych i życzę powodzenia, przyda się ;-)
A co do takich kawowych maszynek, naprawdę radzę uważać. Ja to naprawdę wysadziłam w powietrze i do dziś pamiętam całą scenę w zwolnionym tempie: jedna połowa dziadostwa wystrzeliła w sufit, a urwany uchwyt pofrunął w moją stronę i wbił się w ścianę – tuż obok głowy, na wysokości oka mniej więcej, tylko kilka centymetrów na prawo. Dziura w ścianie została ku przestrodze, a plam na suficie do dziś nie dało się zamalować…
Natalio, skradłaś moje serce:))))))
niemal tak jak zazie:)
Zazie, ajlowjuforewer ;P
viki-masterszefiprostakuchareczkadwawjednym;)
W NETTO są MEBELKI dla LALEK :-) POLECAM!
ojć, ale u nas nie ma sklepów Netto :( ale dziękuję za info! :))
Natalia, wygrałaś! SZACUN !!! i wszyscy się cieszymy, że przeżyłaś i masz oboje oczu! :))
Czytam Twój blog od paru dni i kibicuję w odchudzaniu :) Niestety, mam ten sam problem :( Przez większość swojego życia myślałam o sobie jako o szczupłej, a po trzydziestce waga skoczyła 15 kg powyżej tej, z którą czułam się komfortowo :/ Z dietami na razie nie kombinuję, tylko staram się jeść mniej a częściej, no i męczę orbitrek :) Powodzenia :)
orbitrek jest podobno genialny na chudnięcie! ale ja na razie krótko na nim wytrzymuję ;>