och, wiem, że histeryzowałam: „nie da się żyć bez czekolady, sera żółtego, tarty z owocami i bezy z kremem!” –
ale po pierwsze: da się, a po drugie: ja zawsze trochę histeryzuję. na każdy temat. i jeszcze nie raz histeryzować będę.
po 2 tygodniach diety dochodzę do wniosku, że wszystko jest kwestią decyzji i konsekwencji. cóż za odkrycie!
oraz że obiektywna prawda na temat jedzenia nie istnieje, a o wszystkim decyduje nastawienie oraz to, ile własnych emocji
upakujemy do kremowego ciasteczka, pszennej bułeczki czy słodkiej chałki z kremem cytrynowym.
pod poprzednią notką, w której chwalę się triumfem ducha nad materią (czyli mojej silnej woli nad czekoladowymi muffinami)
kilka osób z troską podejrzewa, że najpewniej jestem masochistką i takie zabawy z cukrem i czekoladą to mój sposób
na perwersyjną przyjemność płynącą z dietetycznej udręki. w skrócie: „chwalisz się, że balansujesz na cienkiej czerwonej linii i jeszcze się nie spier…łaś ?”
niestety muszę was rozczarować. pieczenie muffinów nie było dla mnie udręką. wręcz przeciwnie – to było nawet miłe:
trwać w dystansie i poczuciu kontrolowania siebie oraz sytuacji zewnętrznej.
Syd jest świadkiem, że nie przeżywałam katuszy nad otwartym słoikiem Nutelli oraz rąbanką z białej i ciemnej czekolady.
czemu? nie wiem.
wiem jednak, że nie jest to mój stan „wrodzony”, naturalny i dany od teraz już na stałe.
co ważne – przestałam stosować wobec siebie „psychiczną przemoc”, emocjonalny terroryzm i mentalny zamordyzm.
zaczęłam ze sobą „rozmawiać”, tłumaczyć, negocjować, iść na układ. okazuje się, że to działa – im mniej dokręcam sobie śrubę,
tym mniejsza jest siła odśrodkowa, z którą mogłabym wystrzelić sobie samej w oko w ramach buntu przeciwko dietetycznemu reżimowi.
nie unikam sytuacji, w których mam wizualnie do czynienia z pysznym jedzeniem. uważam bowiem, że nie jestem od niego uzależniona.
nie chcę umieszczać samej siebie pod kloszem i prosić bliskich, by nie jedli w mojej obecności pyszności, słodkości i innych smakowych rozkoszności,
udając, że pokusy nie istnieją i że mogę sobie beztrosko trwać w przekonaniu, że unikanie ich wcale mnie nie dotyczy.
nie znaczy to jednak, że nic nie czuję na widok TAKIEGO jedzenia. jasne, że mam ochotę.
zresztą na wiele rzeczy miałabym w życiu ochotę i jakoś ich nie robię z przyczyn obiektywnych. oraz z własnej decyzji.
i właśnie próbuję rozszerzyć tę strefę hamowania na kwestie żywieniowe.
miło jest upiec muffiny. jeszcze milej jest, gdy smakują innym.
ale najmilej jest mi ze świadomością, że potrafiłam się powstrzymać. piekąc je i patrząc, jak są potem jedzone przez innych.
mała rzecz, a cieszy jak cholera.
Przyłączysz się? Ciałopozytywnie o życiu, tyciu i chudnięciu
uwielbiam Cię Zaz :-*
dajesz czadu i zadajesz szyku ;)
ba, wpływasz na ambicję!
a ja sobie postanawiam, że nim kolejny raz wejdę na Twojego bloga, to zjem co nie co, bo teraz( jestem bez śniadania) połknęłabym słonia i konia z kopytami przez te smakowite zdjęcia, a ślinka mi leci do dupy
trzymam kciukaski i wierzę, że zrobisz to!!!
Droga Zazie, nie o „perwersyjną przyjemność z udręki” mi chodził, tylko o brutalne zjebanie Cię po prostu za to,że będąc na diecie pieczesz muffiny, robisz im zdjęcia, które już, owszem, zahaczają o perwersję, a potem głosisz MORALNE (!!!?) zwycięstwo nad muffinami i krajanką czekoladową.
Innymi słowy: Zjebuję Cię oficjalnie i z zaangażowaniem. (oczywiście, że jest to wyraz troski – przecie ludzie obojętni nie reagują na twe posty?)
Z mojego (zaznaczam: MO JE GO) punktu widzenia postawiłaś siebie w sytuacji bardzo niebezpiecznej (stąd „balansowanie”) – jest to właściwie cienka czerwona LINKA nad bagnem czekolady, w które możesz, ale nie musisz, wpaść. Jak Ci się podoba takie porównanie? Moją intencją jest powiedzenie Tobie o tym zanim się spieprzysz i zrujnujesz swoją dietę, swoje sukcesy, które już odniosłaś (SZACUNECZEK!), i te, które odniesiesz.
Po prostu drę się do Ciebie: Uważaj! (jak dzieci na strasznych przedstawieniach: „Uważaj! za tobą jest potwór”)
Retoryka „dokręcania sobie śruby” nie trafia do mnie,proszę cię – a co ze wspieraniem i najzwyklejszym chronieniem siebie? Nikt Ci nie karze zamykać się w ciemnej komórce z wodą i chlebkami ryżowymi, ale jak rany – od razu ładować się do piekarnika z kilogramem czekolady, mąką i aparatem fotograficznym? Czy nie ma nic pomiędzy tymi skrajnościami. jasne – to jest Twój świat i będziesz w nim żyć, ALE:
Bierzesz się za gotowanie i pieczenie wlaśnie podczas diety. hm. No jakoś bardzo mnie to frapuje. Podczas gdy narzekasz na jedzenie atakujące z reklam, billboardów, półek sklepowych etc – niniejszym uznając słusznie, że bycie na diecie jest cholernie trudne – jednocześnie pieczesz muffiny z czekoladą, i głosisz TRYUMF (twój nad czekoladą, czy twój nad swoimi zachciankami? – obie opcje stawiają cię na polu bitwy – zamiast siebie wspierać podejmujesz ZBĘDNĄ w tej chwili walkę) PO CO dokładnie?
No i teraz mam taki pomysł: Na co Ty się, Zazie, ze sobą umówiłaś właściwie?
1. Na udowadnianie, że nie masz problemu z jedzeniem, czy
2. Na schudnięcie?
Bo jeśli na schudnięcie, to z mojego punktu widzenia strzelasz sobie w kolano udowadniając, że nie masz problemu z jedzeniem.
Ela, dobra, faktycznie, to co piszesz jest logiczne i masz w tym rację, ale!
ALE:
taka moja natura, paradoksalna. ekstremalna. balansująca pomiędzy skrajnościami.
te muffiny to taki trochę eksperyment: czy dam radę? dałam. ten jeden raz.
sto następnych razów mogę rady nie dać i wpaść w czekoladowe bagno –
dlatego raczej będę uważać i daruję sobie brawurowe akcje z muffinami ;)
ale przez chwilę połechtałam swoje ego.
para w gwizdek. bez sensu, no.
dziękuję, że zwróciłaś mi na to uwagę. serio. dzięki!
muszę to sobie jeszcze raz przemyśleć.
Pojawiło się słowo kontrola? Ono zawsze towarzyszy anorektykom… Nie, żebym Ci wpierała. Tylko mi tak przyszło na myśl. ;)
Taka fasolka szara z czarnym oczkiem, drobna, to u mnie rosnie. Lubię ją bardzo.
spokojnie! do anoreksji to u mnie jeszcze długa droga… tak ze 40 kg co najmniej :D
nawet hacklerom z The Muppet Show szczeny opadły i nie wiedzą, co powiedzieć :)))
super! xxx
:**** haha, luv ya! <3
Ej, dziewczyno, jestem z Ciebie dumna :-) Bedziesz miala jeszcze niejeden kryzys, ale z czasem nauczysz sie szybko przygotowywac posilki, wybierac te ktore smakuja Ci najbardziej, pozniej wyczaisz tez co jesc w Poslancu, zeby nie poszlo w dupsko, a do tego wszystkiego dojdzie poczucie satysfakcji, ze potrafisz o siebie zadbac.
I z kazdym straconym kilogramem bedziesz robila sie ladniejsza. I sama bedziesz to zauwazac.
Twoje obecne podejscie jest poprawne. Przestalas rozpaczac, ze odejmujesz sobie od ust, a zaczelas podchodzic do sprawy zadaniowo – to dobrze rokuje :-)
jupiiii!!! :) a w Posłańcu zamawiam sałatę z łososiem i pomidorkami cherry :)
No i dokladnie wlasnie tak :-)
Twoje zdjecie z nordic walkingu mnie totalnie rozczula.
jestem na nim Małym Pokurczem ;))
nie brawo. to smutne. okropnie smutne. możesz zjeść każdego muffina, tartę, canelloni i steka świata, bo to nie jedzenie tuczy… ale nie umiem Ci odpowiedzialnie wytłumaczyć co…:( jak chcesz mogę nieodpowiedzialnie;)
hmm, interesująca teoria. bardzo poproszę o „nieodpowiedzialne” wytłumaczenie! :)
przemyślę to i coś wydukam:)
no dobrze – najogólniej chodzi o koncept, że tuczą treści psychiczne, ponieważ to one determinują jak gospodarujemy tym, co wkładamy do ust. W szczegółach – jest wiele wątków. Od takich różnych prostackich, że jak się nie ma poczucia wsparcia to rośnie brzuszek, a jak ma się żal do tatusia to udka, poprzez bardziej złożone (że zwierzęta, w tym ludzie, znają dwa podstawowe rodzaje stresu: śmierć głodowa i śmierć od ataku drapieżnika; i w zależności od tego, jakie ma zwiężę nawyki karmiczno-genetyczno-jakieśtam tak przyporządkowuje sobie stresy w życiu i albo kumuluje żeby mieć na zapas, albo przepala, żebyu szybko uciekć) po takie całkiem nie-do-wiary, że możemy budować materię swojego ciała z tego co wdychamy, lub z promieni słonecznych. Mnie to się zgadza z moim doświadczeniem, bo już w swoim życiu i chudłam i tyłam od tych samych jedzeń, zachowań i ćwiczeń. Więc wspólny mianownik musiał być gdzie indziej. No ale to jest MOJE doświadczenie, a wiadomo, gdzie sobie można cudze doświadczenie, niestetyż, wetknąć;)
wyglada na to, ze brak mi wsparcia, w genach odziedziczylam tylko stres od smierci glodowej a w moich poprzednich wcialeniach zaden drapeznik mnie nie zaatakowal..a szkoda;) gdybym miala jakas karmiczna historie ze mnie jakis zwierz przepedzil po prerii to moze bym byla bardziej sklonna joggingowac sie co rano, co za zycie, no taka karma
<3!!!!! :-D
Brawo!brawo! brawo Zazie!!!!! sto milionów lajków i jak ja sie cieszę:)wiedziałam:)ja wiedziałam noo :-D
Bardzo się cieszę czytając to co napisałaś. I wiesz co – aleś wydorosłaś ;-) :-*
ja też sobie klaszczę swoimi foczymi płetewkami ;)