ostatnia notką (na temat odkwaszania, odrobaczania i ziół) niechcący wsadziłam kij w mrowisko – żeby nie powiedzieć… palec w kupę.
jako że szanuję wasze kiszki stolcowe, nie zamierzam was namawiać do picia szałwii z piołunem ani robienia sobie lewatywy –
być może sama za miesiąc stwierdzę, że był to pomysł z gatunku tych poronionych i że mieliście rację, odwodząc mnie od niego.
(bo jak wiecie, nie mam problemów z przyznawaniem się do błędów i odszczekiwaniem tego, co wykrzyczałam na tej lub innej barykadzie).
choć nie mam w planach testowania na sobie pierwszej dziesiątki w rankingu najbardziej absurdalnych kuracji naturalnych świata,
to jednak – póki co – trochę poeksperymentuję celem poprzyglądania się własnemu organizmowi.
najistotniejsze w tym wszystkim nie jest to, czy piję ziółka na robaki, łykam homeopatyczne kuleczki
czy okładam się gorącymi ziemniakami w czasie pełni księżyca,
najważniejsze jest to, że…
zmieniłam zawartość swojej lodówki:
oraz michy:
and nothing else matters.
Przyłączysz się? Ciałopozytywnie o życiu, tyciu i chudnięciu
tylko te pink papryki wyrzuc ;)
piolun dostalam do picia po wielkiej wyzerce u starej goralki. Jak sie nie przedawkuje, to jest ok. Lubie takie wynalazki.
Zrobiłam się głodna na widok Twojej michy.
Micha całkiem apetyczna. Ale na ciepło też coś jadasz?
masz oddzielna lodowke na owoce i warzywa czy przeszlas na weganizm?;)
zazdraszczam karteczek…