Tak naprawdę wcale nie chodzi o to, byś na dietę wybierała się jak na wojnę, uprzednio przygotowując się jak do wyścigu zbrojeń. Wyrzuć z głowy wszystkie wyobrażenia dietetycznych katuszy, ohydnych rozgotowanych warzyw czy własnej śmierci głodowej przed telewizorem podskakującym wraz z Chodakowską na ekranie. Wyluzuj, chociaż odrobinę.
Twój niepokój przed porzuceniem dotychczasowych nawyków i wyjściem poza strefę komfortu (jakież to modne określenie!) jest naturalny. Mi też się nie chce. Serio. Ale – jak mawiają starzy górale – albo rybka, albo patefon. Albo zaczynamy coś ze sobą robić, albo natychmiast przestajemy marudzić przy każdej możliwej okazji, że jesteśmy grube.
Mniej więcej rok temu napisałam na blogu:
Zacznę od jutra, bo dzisiaj już zjadłam batona i lody, poza tym jestem niewyspana. Albo najlepiej od poniedziałku, bo na jutro mam deadline w pracy, a w środę idę na wino z Dziunią i Kicią. Potem będzie już piątek, czyli impreza u Zenka. Bez sensu. W sobotę pewnie pójdziemy na pizzę i piwo, w niedzielę będę odpoczywać. Więc logiczne, że jednak lepiej zacząć od poniedziałku, tyle że następnego. Ale może sensowniej będzie poczekać do połowy miesiąca? Chociaż w sumie… ten maj jakiś taki chłodny, niewyraźny. I ja taka niewyraźna. Może w maju sobie jeszcze odpuszczę, a wezmę się za siebie od czerwca? W czerwcu będę super zmotywowana, zdeterminowana, konsekwentna i silna jak diabli. Czuję to. Wiem to.
Znasz to? Jasne, że znasz.
Wiesz też, że Twoje “jutro” nie nadejdzie nigdy.
Bo nigdy nie będziesz na tyle wypoczęta, najedzona, zadowolona, odstresowana czy swobodna, żeby z własnej nieprzymuszonej woli zrezygnować ze swojej wygody i zaspokajania doraźnych potrzeb na rzecz żelaznej dyscypliny, stawiania sobie granic i trzymania samej siebie w ryzach. Nie czekaj aż “coś się zmieni” i “Ci się zachce”, bo się nie doczekasz. Idealny moment nie istnieje, dogodna chwila nigdy nie nadejdzie, a Ty będziesz tak trwać, niepostrzeżenie zsuwając się po równi pochyłej na samo dno. Pod ciężarem własnej dupy.
No więc zaczynamy. Dzisiaj, teraz, od razu. I wcale nie musi to być program Metabolic Balance. Oczywiście nie polecam głodówek czy absurdalnych diet w stylu „kopenhaskiej” (osłabia), Dukana (obciąża) i „master cleanse” (głodówka zaburzająca metabolizm). Wszystkie z nich wypróbowałam i mam jak najgorszą opinię, przy absolutnym braku efektów. Moim zdaniem świetne rezultaty daje zbliżona do założeń Metabolic Balance – „dieta paleo”.
Jeśli jednak masz awersję do wszelkich diet i restrykcyjnych programów żywieniowych oraz przeraża Cię zbyt duża presja, zacznij niezobowiązująco i banalnie: zrezygnuj z chleba i makaronu (węglowodany proste) albo odstaw przetwory z krowiego mleka (zakwaszająca organizm laktoza) – i zobacz, jak się z tym poczujesz. Czy bardzo brakuje Ci w diecie tych produktów czy też możesz się bez nich obejść?
“Nie wyobrażam sobie dnia bez kromki świeżego, jeszcze ciepłego, chleba z masłem”. Brzmi znajomo? Jasne, ale to, że sobie “nie wyobrażasz” nie znaczy jeszcze, że faktycznie nie jesteś w stanie przeżyć dnia bez tego nieszczęsnego chleba z masłem. Spróbuj, może jednak się da – może jednak jesteś w stanie poskromić samą siebie, postawić sobie granice i nie ulegać własnym przyzwyczajeniom?
Przypomina mi się tutaj jeden fragment wykładu o żywieniu mojej dietetyczki, który uświadomił mi wiele (pozornie banalnych) rzeczy:
Jedząc codzienne posiłki, nie kierujemy się kategoriami “chcę się jutro dobrze czuć”, ale kategoriami “mam ochotę na…”. W ten sposób ludzie nagminnie uprawiają hedonizm organoleptyczny, każdego dnia robiąc sobie “dobrze” jedzeniem i wytyczając w mózgu system “nagradzania się” – kojarząc określone pokarmy z konkretnymi stanami emocjonalnymi. Tu pojawiają się tzw. “comfort foods”: czekolada kojąca wszelkie smutki, chrupiący chlebek z masełkiem będący synonimem bezpiecznego domu, tłusty rosołek babci jedzony na przeziębienie, pachnąca szarlotka na ciepło z lodami, kluseczki czy pierożki “jak u mamy”, odprężający drink po męczącym dniu; czarna mocna kawa, bez której nie sposób się obudzić czy obowiązkowy papieros na ukojenie skołatanych nerwów. W efekcie karmimy samych siebie nie tylko jedzeniem, ale także określonymi emocjami, które ono ze sobą niesie. Jeśli mamy problem z nadwagą i chcemy na serio zmierzyć się z tym problemem, to przede wszystkim powinniśmy rozdzielić jedzenie i uczucia.
Proste ćwiczenie: Zastanów się, z czym kojarzy Ci się jedzenie, które spożywasz? Co czujesz, jedząc?
1. Jakie uczucia wzbudzają w Tobie produkty czy potrawy, o których wiesz, że ewidentnie Ci nie służą lub przyczyniają się do tycia?
2. Dlaczego mimo to je pochłaniasz? Czy naprawdę czujesz się wtedy wolna i zrelaksowana czy może momentalnie pojawia się w Tobie poczucie winy, porażki i wstydu?
3. Czy jedząc cokolwiek, czujesz się winna?
4. Czy zdarza Ci się, że wprost z obżarstwa rzucasz się w obsesyjne głodzenie, by po kilku dniach skapitulować z poczuciem przegranej?
5. Dlaczego robisz to samej sobie? Dlaczego wykorzystujesz jedzenie w swoim własnym systemie kar i nagród?
6. Dlaczego nadajesz mu tak wielkie znaczenie w swoim życiu?
7. I na koniec najbardziej banalne i oklepane: żyjesz, by jeść czy jesz, by żyć?
Odpowiedz sama sobie, w myślach, albo tutaj – poniżej w komentarzach pod tą notką. Może nawet lepiej wyartykułować to na piśmie, wtedy staje się bardziej realne i konkretne – może też pomóc innym dziewczynom w dotarciu do przyczyn traktowania jedzenia jako problemu pełnego sprzecznych emocji.
Wywołana do tablicy, odpowiadam jako pierwsza:
1. Jakie uczucia wzbudzają w Tobie produkty czy potrawy, o których wiesz, że ewidentnie Ci nie służą lub przyczyniają się do tycia?
Pociągają mnie. Zakazany owoc ponoć smakuje lepiej, choć czasem – pochłaniając kolejnego batonika, od którego mnie mdli – zastanawiam się, czy faktycznie tak jest, czy może raczej wmówiłam to sobie? Dlaczego nie pragnę obsesyjnie brokuła, od którego mnie nie mdli, a tęsknię za przesłodzoną czekoladą, od której po pierwszym kęsie zbiera mi się na wymioty? Dlaczego kocham masło orzechowe, mimo że momentalnie odczuwam po nim nieprzyjemną ciężkość i “oblepienie” żołądka od wewnątrz?
2. Dlaczego mimo to je pochłaniasz? Czy naprawdę czujesz się wtedy wolna i zrelaksowana czy może momentalnie pojawia się w Tobie poczucie winy, porażki i wstydu?
Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że nie lubię zakazów? Może dlatego, że nie lubię z czegoś rezygnować i nie chcę aby mnie coś “omijało”? W pierwszym geście przekroczenia granicy pomiędzy “nie mogę/nie powinnam” a “chcę/wolno mi” może i czuję wolność, przez chwilę. Jednak momentalnie pojawia się we mnie poczucie, że nie było warto, że – jak pisał Schulz – “zapach przekracza to, co ziszcza się w smaku”. Antycypacja “organoleptycznej rozkoszy” tworzy iluzję, która nas zwodzi i w rezultacie samo wyobrażenie zakazanej czekolady/chleba/makaronu z sosem okazuje się smaczniejsze niż realny produkt, który zjadamy. I stąd pojawia się rozczarowanie, poczucie zawiedzenia i frustracji, że znów daliśmy się omamić własnym wyobrażeniom. Może jestem w błędzie, ale tak to właśnie widzę.
3. Czy jedząc cokolwiek innego, czujesz się winna?
Tak, kiedy już samą siebie zamęczę kolejnymi, coraz bardziej wyśrubowanymi, zakazami żywieniowymi i nieustannym ich łamaniem, to potem już lecę po całości i nienawidzę siebie za wszystko, co ląduje na moim talerzu. Głupio się przyznać, ale w takich chwilach marzę o zostaniu anorektyczką. Tak, wiem, anoreksja to poważna choroba, a nie powód do głupich żartów, ale niestety moje myślenie o jedzeniu osiąga takie właśnie szczyty absurdu.
4. Czy zdarza Ci się, że wprost z obżarstwa rzucasz się w obsesyjne głodzenie, by po kilku dniach skapitulować z poczuciem przegranej?
Permanentnie. Zawsze po maratonie objadania się czuję się podle – nie tylko psychicznie, ale i fizycznie: ociężała, opuchnięta, senna i przygnębiona. Dopadają mnie wtedy wizje szybkiego i całkowitego oczyszczenia się (od wewnątrz i od zewnątrz). Głodówka wydaje się wtedy najprostszym rozwiązaniem. Niestety okazuje się najgłupszym i najbardziej brzemiennym w skutki (o czym napiszę w jednej z kolejnych notek). Nie mam tu na myśli prawdziwych kilkudniowych głodówek leczniczych, do których przygotowujemy się stopniowo i według zaleceń dietetycznych, ale impulsywną i podjętą w rozpaczy decyzję “od teraz nic nie jem”.
5. Dlaczego robisz to samej sobie? Dlaczego wykorzystujesz jedzenie w swoim własnym systemie kar i nagród?
Dobre pytania :) Bo jestem sobą rozczarowana i wkurzona? Bo nie lubię samej siebie? Bo znów nie udało mi się być idealną? Bo postawiłam sobie na samym początku zbyt wysokie i przez to nierealne wymagania? Powodów jest wiele. Rozwiązanie zawsze tak samo beznadziejne.
6. Dlaczego nadajesz mu tak wielkie znaczenie w swoim życiu?
Bo jedzenie jest moim przyjacielem-pocieszycielem i najgorszym wrogiem jednocześnie. Bo przynosi mi ukojenie i rozpacz zarazem. Bo jest najszybciej działającym na wszystko lekarstwem, które po chwili okazuje się śmiertelną trucizną.
7. I na koniec najbardziej banalne i oklepane: żyjesz, by jeść czy jesz, by żyć?
Oczywiście, że życie jest celem, a jedzenie środkiem – bla bla bla. Wszyscy jednak wiedzą, jak jest naprawdę. Gdyby było inaczej, nie miałybyśmy problemu i nadprogramowych kilogramów.
Teraz Wasza kolej! :)
Przyłączysz się? Ciałopozytywnie o życiu, tyciu i chudnięciu
A u mnie jest tak:
1. Wydaje mi się, że żadnych szczególnych-przyzwyczaiłam się, że jem, na co mam ochotę. Może nie miewam wilczego apetytu na brokuły, o których pisałaś, ale na inne warzywa-zdarza się. Chce mi się warzyw-opycham się warzywami. Chce mi się pączków-wtranżalam pączki (no dobra, nie oszukujmy się, ochotę na pączki mam X razy częściej…)
2. Poczucie winy, porażki i wstydu przychodzi później (zwykle dopiero w momencie wejścia na wagę albo spojrzenia w lustro). A dlaczego to robię? Jak to mówił Pijak w „Małym księciu”? „Piję, żeby zapomnieć, że się wstydzę, że piję…”
3. Tak naprawdę tylko wtedy, kiedy akurat znowu próbuję się odchudzać. W okresach, kiedy świadomie odpuszczam („bo okoliczności nie sprzyjają”) mam wywalone-dopóki nie zobaczę się w lustrze albo nie wejdę na wagę…
4. O tak. Ale rzadko wytrzymuję kilka dni… Z drugiej strony-potrafię wytrzymać długo bez jakiejś zakazanej kategorii produktów, ale zawsze kompensuję ją innymi. (Miesiąc bez słodyczy? Proszę bardzo! Ale i tak tyję, po pochłanianych w tym czasie hurtowo kromeczkach chlebka z masełkiem…)
5. Teraz chyba głównie dlatego, że ze względu na sytuację życiową (młoda matka z dwójką dzieci pod opieką i pracą z domu na dwa etaty jako główna, a niekiedy jedyna, żywicielka rodziny) jedzenie jest najłatwiej mi dostępną przyjemnością. Przy książkach/filmach/muzyce zasypiam, na używki nie mam ochoty, na inną aktywność-siły.
6. Wiem, że najłatwiej zwalać wszystko na innych, ale… Wychowałam się w otoczeniu, gdzie jedzenie odgrywało ogromną rolę, przygotowywanie komuś posiłków było (i jest) bardzo ważnym przejawem miłości i troski-a ich grzeczne zjadanie dowodem, że z dzieckiem wszystko w porządku i że jest dobrze zaopiekowane. Jedzenie miało ogromne znaczenie od zawsze-i tak zostało do dzisiaj.
7. Opcja numer jeden, niestety-stwierdziłam to empirycznie. Miałam w życiu moment, kiedy brałam na odchudzanie Meridię-świństwo wycofane już z obrotu, blokujące ośrodek głodu w mózgu. Faktycznie, nie czułam się głodna. Ale podczas „kuracji” wcale nie schudłam, bo i tak jadłam, żeby się nagrodzić (akurat ciężki okres w pracy był). Także ten…
Betula, nawet nie wiesz, ile razy zastanawiałam się… nie tylko nad Meridią, ale i nad operacją zmniejszenia żołądka (wiem, kretynizm, przecież z nadprogramowymi 30 kg nikt by mnie na taki zabieg nie skierował, ale desperacja była ogromna). Prawda jest taka, że schudnąć można dopiero wtedy, kiedy znajdzie się w sobie siłę. Ona nie przyjdzie z zewnątrz, niestety. jedno wiem, że sama sobie w kwestii żywienia ufać niestety nie mogę. Dlatego tak to wygląda…
[…] przez wartości odżywcze danych produktów, a nie kwestie smaku (więcej o tym pisałam w notce: „Twój jadłospis – lista realnych potrzeb żywieniowych czy może zestaw organoleptyczn…) – więc kluczową kwestią jest to, czy podejmujesz decyzję o odchudzaniu czy nie. Bo […]
Ja o dietach wyżej opisanych nie wiem dosłownie nic, ale napiszę coś, co w wielu ludziach budzi agresję..
Ważę 49 kg (w porywach 50 kg) przy wzroście 167 cm, mam dwoje dzieci, mam czterdzieści lat. Wśród moich koleżanek mam wiele odchudzających się, a ostatnio trzy poszły sobie robić badanie z żywej kropli krwi, czy jakoś tak… Inna miała też ustawianą dietę opisywaną powyżej.. I powiem Wam, że ja na tych wszystkich dietach to miałabym tyłek jak armata, bo wszystkie odchudzające się osoby, które znam, przestrzegające wszelkich wskazań, jedzą i tak o wiele więcej niż ja. Owszem, jem niewiele, ale nie chodzę głodna i jest to absolutnie wystarczająca ilość do życia i prawidłowego funkcjonowania a nawet prawidłowych wyników krwi. Nie myślę ciągle o jedzeniu. Gdybym miała spożywać pięć czy sześć posiłków dziennie i do tego regularnie, to szybko bym nabiła ze 20 kg i do tego miałabym ciągle przysłowiowo jedzenie pod gardłem.
Zasada jest prosta: jem, kiedy jestem głodna, bo to oznacza, że organizm dopomina się. Jem mało, bo nie znoszę jak mi jest niedobrze po przejedzeniu. W chwili poczucia sytości kończę. To jest chyba u ludzi najtrudniejsze, bo wsuwają dalej „bo się zmarnuje”, „bo potem już nikt tego nie zje”, „bo potem nie będzie już takie smaczne”, itd. Każdy powód jest dobry, żeby jeść dalej. Dzięki mojej zasadzie jem wszystko, nie odstawiam tego, co jest niby tuczące, a ja to lubię. Jako rasowa italianistka uwielbiam makaron (ale tak jak Włosi – bez ciężkich sosów), lubię wypić czasem szklankę mleka czy zjeść coś słodkiego (ale domowego!). Myślę, że dzięki takim zasadom, nie jestem sfrustrowana, jak wszystkie moje odchudzające się koleżanki, bo niby nie mogą jeść tego, co lubią. Wmawiają sobie, że mogą żyć nagle bez cukru, bez słodkiego, bez produktów mlecznych, bez makaronu, bez chleba, ale ciągle o tym mówią… Widać ciągle o tym myślą. Ja nie myślę, bo to wszystko jem i rozkoszuję się pysznym jedzeniem, celebrując wszystkie posiłki i nie myśląc ile pochłonęłam kalorii i ile centymetrów w tyłku mi przybędzie.
Słyszę też od otyłych osób, że to geny, albo świetna przemiana materii. Otóż nie: ja po prostu jem tyle, ile mój organizm potrzebuje. Słyszę też: „Ja też malutko jem, ale mi się odkłada, więc to kwestia metabolizmu „. Otóż nie jesz malutko, bo jesz znacznie więcej niż potrzebujesz, nawet gdy nie jesteś głodna, więc nie chudniesz. Poza tym to ciągłe dojadanie przetworzonych rzeczy, tak zwanych gówien. Ja osobiście ich nie dotykam i omijam szerokim łukiem wszystko, co gotowe i chemiczne. I na koniec mój ulubiony tekst: „ja prawie nic nie jem, a nie chudnę…” No takich cudów nie ma.. Zwalanie wszystkiego na tarczycę, zaburzony metabolizm, jakąś tendencję do odkładania tłuszczu przez organizm, zaburzenia miesiączkowania i inne czynniki, jest tylko zwalaniem winy. Łatwiej jest zwalić winę na kogoś lub coś, zamiast przyznać się przed samym sobą, a także przed innymi, że się po prostu nie ma hamulców i się je za dużo.
Jeśli mnie zlinczujecie, to dla mnie nic nowego. Mnóstwo ludzi nie może znieść mojej bardzo szczupłej sylwetki.
Osobiście uważam, że nie każdy musi być szczupły i nie powinno się zatruwać sobie życia ciągłym odchudzaniem, dietami, morderczymi ćwiczeniami i rezygnowaniem z ulubionych produktów. Nie uważam, że tylko szczupły jest ładny. U szczupłego widać bardziej zmarszczki…
Jeśli ktoś chce schudnąć, schudnie, a jeśli nie potrafi, to niech sobie da święty spokój i zaakceptuje siebie takim jakim jest. W przeciwnym razie całe jego życie aż do śmierci będzie krążyło bezsensownie wokół nieosiągalnych szczytów.
Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłam. Jeśli tak, to przepraszam, nie miałam takiej intencji.
Beata
Beato, nie do końca jest tak, jak piszesz. Życie byłoby proste, a odchudzanie łatwe, gdyby Twoja metoda była dobra dla każdego. Twoje podejście do jedzenia jest zdrowe i racjonalne, całkowicie się z Tobą zgadzam i sama stosuję podobne zasady, ale nie podoba mi się, jak mimochodem deprecjonujesz powody, dla których wiele odchudzających się dramatycznie nie może sobie dać rady ze swoją wagą – choroby metaboliczne (właśnie!), problemy natury psychicznej, obciążenia genetyczne. Dlatego to mnie – paradoksalnie – uraziła Twoja wypowiedź, choć prowadzę podobny tryb życia, nigdy się nie odchudzałam, mam 43 lata, dwójkę (szczupłych) dzieci, 170 wzrostu, 56 kg, bez diet i wysiłku. Dlaczego więc piszę? Bo zrozumiałam ten rodzaj bezradności, kiedy nie mogłam wykarmić dzieci piersią i wiem, do jakiej depresji doprowadzały mnie argumenty typu: „każda matka może karmić”, „po prostu zrelaksuj się i karm” itd. Twoja argumentacja jest podobna i dla niektórych – na pewna dla Zazie – bardzo krzywdząca.
Mawa73, wielkie i serdecznie dzięki – za zrozumienie, empatię i szacunek dla cudzych (w tym także moich) zmagań :)
Nie da się ukryć, że osoby o wadze wyższej niż przeciętna z pewnością – chciałoby się tutaj napisać „nie wylewają za kołnierz” w sensie „nie chowają żarcia po kątach” – natomiast drugą stroną medalu jest właśnie to, o czym piszesz: z czegoś ten stan rzeczy wynika. Z uwarunkowań psychicznych, hormonalnych, metabolicznych, itp.
Dlatego bardzo doceniam, kiedy szczupłe osoby nie znające i nie muszące znać problemów ludzi „grubych” są w stanie zrozumieć, że to nie tylko kwestia „żarł jak prosię, więc się spasł jak świnia”, ale stoi za tym cały szereg przyczyn, o których nie mówimy wszystkim wszem i wobec. Ale one są. One są i będą, niezależnie od tego, czy schudniemy 5 czy 35kg. Kiedyś napisałam o tym w notce:
https://zazie.com.pl/2015/02/raz-gruba-zawsze-gruba/
„możesz chudnąć, cieszyć się przez chwilę, być z siebie dumną przez moment –
a potem wszystko wraca. niekoniecznie wraz z kilogramami.
Gruba nigdy nie umiera. ona czeka spokojnie, przyczajona. cicha –
żeby znów zaatakować i przejąć kontrolę nie tylko nad duszą, ale i ciałem.
a wtedy – pozamiatane.”
Więc to nie jest tak jak się powszechnie sądzi, że „chcieć to móc”, bo żeby cokolwiek zrobić w patowej sytuacji (kiedy ważysz 30-40 kg za dużo lub o wiele więcej) czasem potrzeba naprawdę nadludzkiego wysiłku i wyrzeczeń, o których ani się nikomu nie śniło, ani się nikomu nie mówi.
Na szczęście ludzie wychodzą z otyłości, depresji, uzależnień, długów, itp – ale tylko ten wie, kto tego doświadczył, ile potrzeba siły, żeby zawalczyć o coś, co nie jest nam tak po prostu dane.
Beata, przyznam, że najpierw nie wiedziałam, co ja Ci mam w ogóle odpisać i postanowiłam tego nie robić, ale komentarz Mawy73 nieco mnie ośmielił…
Otóż mogłabym napisać tak: „Nie rozumiem, czemu cukrzycy po kilka razy dziennie mierzą sobie cukier? Przecież wystarczy jeść normalne zdrowe posiłki i żaden poziom cukru nie będzie nam skakał! Bo przecież MNIE nie skacze.
Nie rozumiem też tych, którzy wciąż mierzą sobie ciśnienie i niepokoją się za każdym razem, gdy wzrośnie. Przecież wystarczy prowadzić zdrowy tryb życia, trochę aktywności fizycznej, trochę odpoczynku, 8 godzin snu na dobę i każdy będzie zdrów jak ryba. Ja mam przecież ciśnienie w normie. Nie rozumiem tych, którzy drżą, odczuwając nawet chwilowy ból głowy. Migrena? Jaka migrena?! Przecież wystarczy dobrze się wysypiać, pić dużo wody, zrezygnować z kofeiny i żadna migrena nam nie grozi. Ja nie mam żadnych migren!” – i tak dalej, i tak dalej.
Wyobrażam sobie, Beato, że trudno jest Ci pojąć zmagania innych z nadprogramowymi kilogramami, skoro sama nigdy tego nie doświadczyłaś. Owszem, otyłość jest powszechnie uznawana za chorobę cywilizacyjną, do której przyczynia się nieracjonalny tryb życia i mało zdrowe jedzenie. Faktem jest również to, że wszystkie kobiety w mojej rodzinie (ze strony Mamy) – do trzydziestki filigranowe, szczupłe i wiotkie – po trzydziestce zaczynają mieć problemy z nadmiarem estrogenu i wszystkie przemieniają się ze smukłych nimf w krępe „gruszki” z wielką pupą i skłonnością do zatrzymywania wody w organizmie, obrzęków, cellulitu oraz problemów z kamicą żółciową (to także wina nadmiaru estrogenów).
Cieszę się, Beato, że możesz rozkoszować się jedzeniem bez tycia i „zwalania winy na tarczycę, zaburzony metabolizm, jakąś tendencję do odkładania tłuszczu przez organizm, zaburzenia miesiączkowania”. To świetnie, że cieszysz się fantastycznym zdrowiem i stoisz na „nieosiągalnym dla innych szczycie”, ale może postaraj się zrozumieć również tych, którzy nie są tak uprzywilejowani jak Ty – chociażby spójrz bardziej wyrozumiale na swoje „sfrustrowane i wiecznie odchudzające się koleżanki”.
Rozumiem, że nie masz intencji, aby kogokolwiek urazić, ale przez Twoją wypowiedź niestety przemawia coś w rodzaju… pychy.
Wyobraź sobie, że czytasz u mnie na blogu kategorycznie sformułowana wypowiedź, w której – dajmy na to – sama mając bujne, długie i zdrowe włosy, kpiąco wypowiadam się na temat kobiet z problemem łysienia, które za wszelką cenę starają się – bądź to odzyskać bujne czupryny, bądź to nie dopuścić do całkowitego wyłysienia.
I teraz ja piszę sobie, że: Nie rozumiem tej pogoni za ładnymi zdrowymi włosami. Przecież nie każda kobieta musi mieć bujne loki! Niech zaakceptuje to, że na jej głowie pojawiają się łyse placki. Co jest zresztą jej winą, bo chyba musiała źle te włosy pielęgnować, skoro jej wypadły! Bo ja na przykład to tylko te włosy myję ziołowym szamponem, płuczę zimną wodą z sokiem z cytryny i nigdy nie miałam nawet łupieżu! A inne kobiety szaleją z jakimiś odżywkami, wcierkami, maskami i płukankami! I jeszcze zwalają winę za ten stan na jakieś łysienie plackowate, problemy hormonalne, anemię, stres czy skutki chemioterapii. Jakby prowadziły zdrowy tryb życia, to wszystkie by miały piękne długie i lśniące włosy. Tak jak ja.
No i?
Czujesz, jak to brzmi?
Bez urazy. Pozdrawiam Cię serdecznie :)
O dietach wiem wszystko. Po etapie pochłaniania informacji teoretycznych, wprowadzałam w życie. Wraz ze startem czułam się wspaniale. Z każdym odmówionym sobie batonikiem byłam inteligentniejsza, dowcipniejsza, piękniejsza. Wręcz spodziewałam się, że gdy odwrócę się zobaczę pelerynkę. Oczywiście to wszystko działo się w mojej durnej głowie. Po kilku dniach walki, budziłam się w nocy i nadrabiałam zaległości. Jadłam wszystko, co miało słodki posmak. Ciemno, nikt nie widzi, więc praktycznie nie dzieje się naprawdę. Wspominałam już wyżej o mojej głowie… Poczucie własnej wartości, które normalnie jest w granicach 0,5 ( skala 1-10) spadało tak nisko, że pętało kostki. Upadek…Błędne koło.
Kilka lat zajęło mi ( dobra, z pomocą psychologa), że problemem nie jest moja waga, walka o chudsza dupę. To był temat zastępczy, bo z tym prawdziwym nie chciałam się zmierzyć. Doszłam do etapu, że skoro kilka lat temu wydałam kilka banknotów o wcale nie najniższym nominale na MB, to może czas zastosować…
Piasek, podpisuję się pod tym, co napisałaś, po wielokroć. Poczucie własnej wartości to wieczny rollercoaster, który – choć wszelkimi sposobami staram się od diety oddzielić – niestety jest z nią sprzężony dosyć mocno. Teraz, kiedy potrzebuję dużego podbudowania wiary w siebie, dieta pomaga – o ile ją trzymam. Dlatego jestem tak mocno zdeterminowana. Bo to nie tylko walka o smukłą sylwetkę, ale i poczucie kontroli nad własnym życiem…
Juz nie ma odwrotu! ;)
Stoimy nad przepaścią! :)