Dzisiejsza notka odchudzaniowa – pisana przeze mnie na kolanie, w telefonie, w poczekalni kliniki weterynaryjnej, tuż obok Kumoka podłączonego do kroplówki – będzie o wszystkim i o niczym, bo tematów mam całe mnóstwo, natomiast warunków do ich opisania: aktualnie żadnych. No cóż, taki mamy lajfstajl z wiecznie chorującymi mopsami.
Miałam w planach normalną dietetyczną kolację, po całym dniu grzecznego przestrzegania jadłospisu, ale nadejście mailem alarmujących wyników badań Kumoka i konieczność natychmiastowego zabiegu płukania wątroby z nadmiaru amoniaku, sprawiły, że wobec perspektywy spędzenia kilku najbliższych godzin pod mopsią kroplówką (gdy od ostatniego posiłku minęło 5h, a mój żołądek zaczął rozpaczliwie domagać się jedzenia) – zamiast nieugotowanej jeszcze soczewicy, w drodze do weterynarza zjadłam smażoną rybę na wynos. No i trudno. Nie planowałam tej „wpadki”, ale stało się. Splot nieprzewidzianych okoliczności. I co zrobisz? Nic nie zrobisz.
Nie zamierzam się tym zamartwiać i czynić sobie gorzkich wyrzutów, bo wystarczająco dużo stresu zapewnia mi stan Kumoka. W takiej sytuacji na szybko przekalkulowałam sobie, co mi się bardziej opłaca:
♦ czy przez kolejne godziny zgrywać bohaterkę, która zdechnie z głodu, ale nie tknie nic poza nieistniejącą kolacją z soczewicy i z każdą godziną ryzykuje coraz większy atak głodu, a na finał szturm na całodobowego McDonaldsa sąsiadującego z kliniką weterynaryjną;
♦ czy może rozsądniej będzie zjeść smażoną w panierce rybę , która co prawda nie jest najbardziej dietetycznym daniem w galaktyce, ale za to jest prawdziwą rybą, a nie np. zmielonym chlewikiem z odrobiną białka niewiadomego pochodzenia o wartości kalorycznej milion-sto.
Rachunek jest prosty – wybierasz mniejsze zło i jedziesz dalej, nie oglądając się za siebie.
Zazwyczaj w takich sytuacjach, kiedy wiem, że mogę mieć problem ze zdążeniem na planowany posiłek albo grozi mi wypadnięcie z menu jednego z moich trzech dań – biorę ze sobą migdały oraz jabłko, które figurują w moim jadłospisie, a w razie awarii gwarantują mi stosowną porcję białka i trochę węglowodanów.
Jednak dziś – awaria okazała się większa, migdałów nie było, a żołądek domagał się ofiary.
Pamiętacie rozdział o natychmiastowym wracaniu na właściwą drogę po popełnionym fuck-up’ie dietetycznym? [TUTAJ]
Pisałam wtedy, że jeśli w Twojej diecie pojawił się niespodziewany fuck-up, nie brnij w niego dalej, tylko natychmiast o nim zapomnij i zachowuj się tak, jakby nic się nie stało! Pamiętaj, że apetyt rośnie w miarę jedzenia – im więcej zjesz/zgrzeszysz, tym bardziej nakręcisz całą spiralę zarzucania diety. Do tego stopnia, że z każdym kolejnym cheat-meal’em coraz bardziej będziesz na siebie wściekła i coraz mocniej będziesz chciała samą siebie ukarać: „Jestem tak beznadziejna, że nie zasługuję na bycie chudą. Więc trudno, wpierdalam dalej!”
No więc – nadal jestem na diecie, wymazałam tę skuchę z dietetycznego dziennika i odchudzam się dalej jak gdyby nigdy nic. Już wiem, że jutro mój dzień będzie wyglądał inaczej niż zazwyczaj, bo Kumok znów będzie miała kilkugodzinną kroplówkę, więc wszystko zaplanuję tak, by móc zjeść normalną kolację zgodną z jadłospisem. Mam jednak świadomość, że takie “awarie” mogą się zdarzać coraz częściej – zwłaszcza w sezonie wiosenno-letnim, kiedy spotkania ze znajomymi i spontaniczne wypady naturalnie przybierają na częstotliwości. I nie zawsze będę przygotowana na wszelkie ewentualności. Co mi jednak przypomina, że powinnam uzupełnić zapasy migdałów.
A Wam jak idzie, Dziewczyny? ;)
Przyłączysz się? Ciałopozytywnie o życiu, tyciu i chudnięciu
Sorry, ale czy 101 post o odchudzaniu nie przechodzi tu w lekki „fanatyzm”..?:( Pytam, bo z bloga egzystencjalno-
kulturowo-literacko-humorystyczno-podróżniczego strona „zazie” zamienia się w „Radio Maryja diet” i rozważań, czy ryba w panierce to trauma życiowa, czy może przeżyć katharsis za pomocą soczewicy, i tak 90 razy..:( Obawiam się, że 99% dawnych czytających, ma już trudności z powrotem na te strony :( Pozostaję z nadzieją na zmianę tej dietomaryjnej fazy…
idzie do przodu powoli, u mnie skuchą są przyjacielskie nasiadówy…. wówczas jem więcej ilościowo i gorzej jakościowo, walczę jednak z tym a w notesiku mam to odnotowane jako sytuacja zagrożenia i stos myśli sabotujących….
na szczęście w mojej robocie skończyła się faza pieczenia i przynoszenia 'na spróbunek’, ufffff
Ja mam ostatnio straszną fazę na alkohol – tzn. nie piję, ale łazi wciąż za mną a to lampka wina, a to whisky z colą… Na razie dzielnie się opieram ;)
Ja -z pomoca dr Beckdzielnie sie trzymam:)
Odwazylam sie zwazyc i po stwierdzeniu,ze jest o.k z nowym zapalem postanowilam stracic 4kg.
Jak twoja waga Zazie?
Iska, to co robisz, czyli stopniowe wyznaczanie małych i realnych celów (typu 3-4 kg) jest bardzo mądre i super motywujące! :) Bo jak sobie pomyślimy, że „ojezu, muszę zrzucić 10kg” to taka wizja zazwyczaj przygniata to podłogi i obezwładnia. A moja waga powoli, powolutku, ale idzie w dół i aktualnie oscyluje w widełkach 65 – 65,8 kg (waha się zależnie od pory dnia) – i wiem, że jeśli utrzymam jadłospis w ryzach, to lada moment waga ustabilizuje się na poziomie 65kg i następne 2 tygodnie będą zmierzały dalej – w kierunku 64kg. Aktualnie moim celem jest ujędrnianie ciała i przygotowywanie go do wiosny – stopniowego odsłaniania nóg, itp ;)
Też mam taki problem – że jak zaliczę wpadkę, to uznaję że i tak już WSZYSTKO schrzaniłam, i zajadam dalej wycierając łezki
Aniu, mam identycznie! Jak zjem cukierka, to jestem taka na siebie wkurzona, że kończę całe opakowanie, a potem jeszcze…co tam mam w lodówce….Mnie jeszcze dobija nagradzanie się za schudnięcie (wiem, idiotyzm!) – po spektakularnym schudnięciu 10 kg w dwa miesiące, w dwa tygodnie przytyłam 3 – tak się wynagradzałam za osiągnięcie celu nr 1, czyli 65 kg:-( W efekcie cel nr 2 – 60 kg wydaje się coraz bardziej odległy:-( Choć nadal walczę:-)!
Banga, jakiś czas temu zaczęłam się nagradzać w inny sposób – a mianowicie „kosmetycznie” :) Po prostu co jakis czas idę sobie na małe „zakupy urodowe” i kupuję jakieś drobiazgi z kategorii „ekstra” czyli nie z tych podstawowych, ale jakieś takie „dodatkowe” – fajny błyszczyk, lakier do paznokci czy inne duperelki z Hebe czy Rossmana. Wydaję np. 25zł – czyli mniej więcej tyle, ile by mnie kosztowała standardowa „uczta słodyczowa”
Ania, natychmiast przestań zajadać wpadki! ;) natychmiast o nich zapominaj i leć dalej z dietą – to jedyny sposób, żeby przerwać to błędne koło.
A te migdaly awaryjne to w jakiej dawce? :)
Mute, ok. 50g, bo migdały są jednak kaloryczne. Do tego marchewka, jabłko i posiłek zaliczony :)