Każdego roku przychodzi taki czas – przez niektórych zwany wakacjami lub urlopem – kiedy freelancerski team kreatywny pakuje komputery do samochodu…
…i przewozi je na południe Polski: do Wrocławia lub Kłodzka, by tam – w pięknych okolicznościach przyrody – oddawać się kolejnym fazom maniakalnego stukania w klawiaturę i projektowania perfekcyjnych kompozycji z pikseli
Jestem tak zmęczona, że relaksuje mnie już sama podróż…
… i możliwość skupienia wzroku w przestrzeni nieco bardziej rozległej niż 17-calowy ekran mojego laptopa
Mkniemy jakieś 160 km/h, bo Syd ma z natury dosyć ciężką nogę oraz umiłowanie do wiatru we włosach
Mopsy turlają się na tylnym siedzeniu, Kaśka nam śpiewa, chłopaki grają, a słońce zachodzi…
Zaliczamy po drodze kilka postojów na wybieganie mopsich parówek i dalej, jazda!
wprost do Kłodzka, bez przystanku Wroclove
Poranek witam już w zupełnie innym świecie: świergot ptasząt, pianie koguta, jaśniejące słońce i skrzeczący głos sąsiadki zza płotu, która nieustannie nawołuje swojego narowistego psa: „Czekooolaaadaaa! Czeeeekooooolaaaaadaaaa!”
wiśnie, maliny, agrest, porzeczki i słodki groszek. oraz codzienne dostawy bobu. czy można chcieć czegoś więcej?
owszem, można. ja zawsze chcę czegoś więcej. tylko nikomu o tym nie mówię. bo po co.
lektury, praca, mopsy, kaligrafia, kawa, białe wino, cydr, niestety trochę papierosów
i zachody słońca z patefonem
trochę przebieżek po kłodzkich urzędach, ja w roli towarzysza, z tarotem w kieszeni, więc wszystko mi się nagle kojarzy…
XVI Wieża
VI Kochankowie
XVII Gwiazda
II Arcykapłanka
IV Cesarz
a wieczorami – wiadomo, spacery pod sądami
Andrzej, 3x veto! Bez żartów, chłopie!
spaceruje cała Polska, od Bałtyku po Tatry
niewątpliwie przyszło nam żyć w ciekawych czasach, moje drogie zdradzieckie mordeczki!
jesteśmy lewacką hołotą i dobrze nam z tym
po raz pierwszy czuję, że mogę i chcę żyć. gdzie indziej. gdziekolwiek.
nie przywiązywać się do miejsc. przestać trzymać się kurczowo ludzi. przedmioty pozostawić w krainie rzeczy martwych.
ostatnią rzeczą, którą zdawało mi się posiadać był mój laptop i nieprzebrane zasoby jego twardego dysku: setki moich tekstów, tysiące zdjęć, archiwa, inspiracje, słowem: wszystko.
i nagle – pewnego lipcowego dnia – całe te 7 lat pracowicie tworzonych i gromadzonych zbiorów przestało istnieć…
dysk umarł, a cybernetyczne niebo rozstąpiło się, by łaskawie przyjąć chmurę moich danych, połknąć je łapczywie i unicestwić.
został mi tylko blog i ten fragment ziemi, na którym aktualnie przez chwilę stoję.
no dobra, mam jeszcze kilka talii tarota, wieczne pióro, malę z rudrakszy i kolekcję minerałów, którą nieustannie powiększam
Matka Boska Żwirowa, patronka robót drogowych i przejeżdżających nieopodal kobiet w depresji
mija właśnie pół roku od mojego samowolnego odstawienia paroksetyny. nie jest dobrze. jest ciężko.
Niestety po dwóch euforycznych miesiącach dzikości i wrzasku zderzyłam się czołowo ze ścianą, którą Ktoś (nie)opatrznie postawił na mojej drodze. Zabolało. Oprzytomniałam. Dopadł mnie lęk.
Ten neurotyczny obsesyjny lęk, który – gdy raz mocno chwyci – już nie odpuszcza i tli się nieustannie, nawet w momentach największego szczęścia i radości.
Czarny robak, który pracowicie drąży we mnie kręte korytarze, wpuszczając w nie gorzką truciznę, przesączającą się przez tkanki aż do kości
Ciemność zdobywa mnie powoli, podstępnie i niepostrzeżenie…
Czuje się jak rozległy wieżowiec, zrazu rozświetlony mnóstwem świateł w setkach pomieszczeń, które skrzą się feerią barw i pulsują życiem
Migocząca jak kosmiczny statek z obcej galaktyki, spokojna o swój triumfalny lot międzygwiezdny i powrót na planetę Ziemia…
zdaję się nie zauważać przez długie tygodnie tego Mrocznego Spacerowicza, który niespiesznie przechadzając się po mych rozległych komnatach, dyskretnie gasi światło, to tu, to tam…
nie czuję, jak w ciemności pogrążają się kolejne partycje mojego wewnętrznego labiryntu – gasną całe korytarze, cichną zaułki i czernieją przytulne dotąd pokoje, dzień po dniu, tydzień po tygodniu
i nagle pewnego ranka budzę się w totalnej ciemności, głębokiej dupie i ogłuszającej ciszy. wieżowiec zgasł. statek kosmiczny awaryjnie lądował w ciemnym kraterze na wymarłej planecie. welcome to zombieland.
próbuję robić dobrą minę do tej najchujowszej gry na świecie, w której za każdym razem okazuję się być tą przegraną
mój mózg sam z siebie nie produkuje serotoniny. produkuje za to czarną magmę, która zalewa mnie od środka.
przestaję spać. przestaję funkcjonować. dopadają mnie lęki i obsesje. chłonę tony cukru, mogłabym go wciągać nosem. w głowie chaos, w życiu rollercoaster.
nie wiem, na co ja liczyłam. że tym razem się uda? że cudownie ozdrowieję?
tłumaczę sobie, że wszystko jest w porządku. nie ma się czego bać. świat jest ok.
wokół tyle piękna, dobra i miłości. tylko brać i sycić się cudownościami życia.
uśmiecham się, choć w środku jestem ziejącą mrokiem rozpadliną, bolesną wyrwą w czasoprzestrzeni, zatrutym jabłkiem wśród soczystych owoców lata
myślę o sobie same najgorsze rzeczy i chowam się przed światem najgłębiej jak tylko mogę, nieobecna duchem, wyłączona i zamrożona
pełna złych przeczuć, bombardowana nieustannie ciemnymi znakami na niebie i ziemi, nękam samą siebie wyciąganymi intuicyjnie kartami: Śmierć, Wieża, Dziewiątka i Dziesiątka Mieczy. wszystko ma się dla mnie ku końcowi. wszystko zmierza do nieuchronnej katastrofy.
wszystko napawa mnie przerażeniem
i obrzydzeniem
wszystko ma posmak strachu, zła i zepsucia
wszystko mnie prześladuje, obsesyjnie zwielokrotniając swój kształt i rozmiar
gromadzę magiczne kamienie: fluoryt uwalniający od zbędnych myśli, sodalit emanujący spokojem i zoisyt z rubinem, który ma wyciągać ze mnie złą energię. noc, kiedy zasypiam z nim pod poduszką okazuje się być najgorszą. śni mi się ciemny pokój, w którym siedzę na podłodze i śpiewam: „Boże mój, Boże… Czemuś mnie opuścił?” i coraz mocniej czuję, że zbliża się do mnie Szatan. krzyczę opętańczo przez sen, budząc cały dom, Syd mopsy, wujostwo na piętrze. nie przywykłam do religijnych snów. this is too much.
Są inne światy, są niebieskie łąki… i plaster agatu niczym egzotyczne jezioro
piryt – „złoto głupców” – moja namiastka wewnętrznego światła i żaru
i księżycowy selenit dla mojego ulubionego Kosmity
bransoletki z niebieskiego kwarcu i ametystu oraz fluoryt obmywany w najbardziej śmierdzącej cieczy ever – czyli zdrojowej wodzie ze źródła Marianny Orańskiej
nie bój się, Olga. jest dobrze. oto wesoła wycieczka do Lądka Zdroju.
pomimo obezwładniającego odoru wód leczniczych postanawiamy wejść do zdrojowej świątyni
gdzie podziwiam sklepienia trójpierdolnięte i jakieś płaskorzeźby – najpewniej rodzimych bóstw przyrodoleczniczych
ja naprawdę wiele zniosę i wszystko wytrzymam, ale smród tych życiodajnych źródeł rozkłada mnie na łopatki
po kilku minutach robi mi się słabo i targana mdłościami wybiegam na świeże powietrze
gdzie doświadczam kolejnej fali odruchów wymiotnych na widok uroczych ławeczek w parku zdrojowym, z których każda kusi fantazyjnym przymiotnikiem: Sentymentalna, Ekscytująca, Oszałamiająca, Zmysłowa, Elegancka, Kusząca. Copywriting level master.
ponieważ nie znajduję wśród nich ławeczki Obsesyjnej, ruszam niepocieszona w dalszą drogę.
nie chce mi się już podpisywać tych obrazków. jest ich dużo za dużo.
„Mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą. Mam parasol, który chroni mnie przed nocą…”
koi mnie szum wody
oraz jedzenie
wszystko inne wydaje mi się okrutną manifestacją pustki i smutku
festiwal piosenki złej i neurotycznej
deszcz w oddali
nie znam się na niuansach teologii, ale myślę sobie, że tak mniej więcej może wyglądać Bóg
tylko nie wiem, jak mam go rozumieć.
w ramach wielkopańskich rozrywek robimy sobie co jakiś czas tournee po zamkach i pałacach ziemi kłodzkiej
Zamek na Skale w Trzebieszowicach
wyczuwam tu bardzo bardzo złą energię, która mnie męczy i przeraża. kawę piję duszkiem i chcę stąd uciekać w te pędy.
o, a tutaj dobra energia płynie wprost z ziemi. tu mogę stać w nieskończoność.
zawieszam się w dobrej czasoprzestrzeni.
zaś w środku biję się z myślami i waham przed podjęciem ostatecznej decyzji. jest w zasadzie nieunikniona, ale i tak chcę ją przemyśleć.
tymczasem wpadamy na kawę do Pałacu w Żelaźnie
jest miło, ale jakoś tak za bardzo grzecznie
japierdolę, ale czad! fantomowy widelec z cukru pudru!
przechadzamy się. ja z parasolką, w długiej sukni z tiurniurą, a Syd konno i w zbroi.
tutaj mieszkają nasi niewolnicy, którzy piszą za nas teksty i projektują grafikę.
dekadencka de-kompozycja stołowa na półmetku lata.
moje obsesyjne lęki osiągają stan krytyczny. odkładam tarota. okadzam czasoprzestrzeń białą szałwią.
leżąc na tarczy, wynoszona niechlubnie z pola bitwy po przegranej walce, podejmuję ostateczną decyzję:
tak się nie da żyć. wracam do paroksetyny.
w minimalnej dawce, która zdoła poskromić obsesje, nie wyłączając przy tym emocji
można walczyć.
ale przede wszystkim trzeba żyć.
inaczej nie sposób wygrać.
Cieszę się, że wróciłaś. Czekałam.
Dałabym wszystko by móc teraz wrócić do paroksetyny… albo chociaż fluoksetyny… by móc jakoś funkcjonować. Teraz, nie za parę tygodni…
tutaj mieszkają nasi niewolnicy, którzy piszą za nas teksty i projektują grafikę.
Boskie teksty:-)