Pułapka „życzliwej krytyki” czyli lekcje stylu i łamania kołem

Próbując poradzić sobie z zaburzeniami odżywiania i ogólnym życiowym rozpierdolem, rozpoczęłam w grudniu intensywną psychoterapię, którą jednak w styczniu musiałam jak niepyszna zakończyć ze względu na brak kasy. Moim priorytetem – jak wiadomo – są wydatki na zdrowie mopsów, więc z własnym muszę poradzić sobie sama. Sytuację komplikuje nieco fakt, że aktualnie nie posiadam ubezpieczenia NFZ, a z prywatnego abonamentu w Lux Medzie zrezygnowałam już wiele miesięcy temu. No i tak. Umiesz liczyć, licz na siebie. W sumie to dobrze, bo nikt inny mnie nie uratuje, jeśli ja sama sobie nie pomogę. Skorzystam więc z własnych zasobów. Mam w zanadrzu trochę mądrych (oraz: mniej mądrych i tych zupełnie odjechanych) książek; mój umysł pracuje nie najgorzej; czas się znajdzie, bo musi się znaleźć. I tyle. Zatem do roboty!

Oczywiście, że nie będę całej tej przykrej wiwisekcji od A do Z uprawiać na blogu, ale zamierzam się tutaj dzielić tym, co akurat może się Wam przydać w ogarnianiu siebie, swojego życia, odżywiania i wagi. Będę wdzięczna, jeśli w zamian podzielicie się ze mną w komentarzach swoimi spostrzeżeniami, doświadczeniami i przemyśleniami na tematy, o których będę pisać. Bo ten blog żyje od lat nie tylko dzięki mojemu stukaniu w klawiaturę, ale także dzięki Wam i Waszym komentarzom. I szczególnie teraz – kiedy stoję w korku na wylotówce z Czarnej Dupy – fajnie byłoby czuć, że nie jestem tu sama. Oczywiście nie zachęcam Was do przebywania ze mną w Czarnej Dupie, ale z radością będę czytać Wasze pocztówki i telegramy ze świata ludzi normalnych. Tych popierdolonych też. Więc z góry i z dołu – dziękuję :)

Nie przedłużając: proces mojego “zdrowienia” z zaburzeń odżywiania (i nie tylko) rozpoczęłam od zanurkowania w otchłani pamięci i dokopania się na osi mojego życia do pierwszych oznak tycia: ile miałam lat, co robiłam, z kim żyłam, co czułam. Okazało się, że do 29 roku życia moja waga i uroda nigdy nie stanowiły dla mnie problemu: byłam totalnie pogodzona z tym, jak wyglądam. Zresztą nie było to trudne, bo ważyłam raptem 52 kg, mierząc 164 cm.

I wtedy poznałam “Wielką Miłość”, od której usłyszałam – oprócz zapewnień o gorącym uczuciu na forever – że: jestem zbyt pulchna, mam wystający tyłek, szerokie biodra, niemodną fryzurę, niefajne ciuchy, zbyt mało stylowe okulary, tandetną spinkę do włosów, ogólnie noszę się “jak stara cyganka” i nie potrafię zachowywać się z klasą. Ale Wielka Miłość chętnie mi pomoże “wyjść na ludzi”, gdyż “mnie kocha i chce dla mnie jak najlepiej”. No grzech nie skorzystać, deal życia.

No i się zaczęło: wymuszony “miłością” pełen upokorzeń proces przemiany i metamorfozy, z kopciuszka z przedmieścia w wielkomiejską damę; z tarchomińskiego brzydkiego kaczątka w hipsterskiego łabędzia. Pierdolone lekcje stylu i pokory, trening naginania kręgosłupa i łamania charakteru. Ej, sama chciałam! Z miłości! Skoro mogłam być lepsza, piękniejsza i mądrzejsza, a przez to bardziej chciana i kochana? Która z Was odrzuciłaby taką propozycję? Niech pierwsza rzuci kamieniem i podniesie rękę ta, która siebie kocha, lubi i szanuje; która w siebie wierzy i uważa, że jest WYSTARCZAJĄCA – i wcale nie musi być chudsza, lepsza, mądrzejsza, fajniejsza, modniejsza, bardziej stylowa i światowa, żeby zasługiwać na akceptację, sympatię, szacunek i miłość? Lasu rąk nie widzę. Same rozumiecie.

I tak oto dałam się złapać w pułapkę “życzliwej krytyki”, która w doprowadziła na skraj psychicznej przepaści. Najpierw zaczęłam tyć. Z braku akceptacji, rozpaczy, frustracji, złości. Chwilę później wpadłam w depresję i poooooo-szłooooo… w ciągu roku przybyło mi 30 kilogramów. Później było już tylko gorzej, co zresztą możecie prześledzić we wpisach na blogu. Dlaczego to tyle trwało?

Ponieważ popełniłam jeden kardynalny błąd: przyznałam Wielkiej Miłości 100% racji, a wszelkiego błędu szukałam w sobie. I nie, nie twierdzę teraz, że jest odwrotnie, ale że świat nigdy nie jest czarno-biały. I jeśli ktoś wmawia Ci, że ważąc 52kg – jesteś gruba i niezbyt ładna, to wybacz, ale wątpię, żeby cię kochał i chciał dla ciebie “jak najlepiej”.

Pytanie:  dlaczego w to uwierzyłam?

and so the outside, it bashes us in
bashes us about a bit
feel it tugging you, ploughing you flat
then feel it filling your sails
and warm on your back

and blessed are those who see and are silent

 

 

 

Przyłączysz się? Ciałopozytywnie o życiu, tyciu i chudnięciu

     

 

 

Subscribe
Powiadom o
guest

31 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Basia

Zazie, wiesz, że trafiłaś na niedowartościowaną sadystkę-psychopatkę, jak zdołała Ci wmówić, to, co wmówiła – nie wiem, ale rozumiem, bo miałam tak samo.(tylko ja chudłam ze stresu:):), pardon…z tej „miłości” :)Ale to już było, i nie wróci więcej! i tego się trzymajmy!

abenda

przez 10 lat, 10 lat, tak? siedzialas w klatce jak te psy z eksperymentu, w ktorym poddawano je bolesnym bardzo razeniom pradem (each, science). i jak te razenia w koncu sie skonczyl i klatke otwarto, to te biedne psy tam nadal siedzialy, kwilac. dopoki ich sila stamtad nie wywleczono.. neurons that fire together, wire together. to wszystko da sie na szczescie odkrecic ogromem pracy. tylko trzeba jakos the nowe polaczenia w czaszce wypracowac. to mowie ja ze swojej klatki, co mi ja ojciec sklecil ponad 40 lat temu. wywleklam sie sila. teraz jest withdrawal.

Daria

Przyznam, że też jestem zaskoczona; nie wiem jak do końca to ująć, ale przez te lata śledzenia bloga, zawsze przemykało mi przez myśl, że WM musi mieć wspaniały charakter i że miłość jednak jest ślepa, bo jak inaczej wytłumaczyć, że ktoś o tak… nieciekawej urodzie? ma u swojego boku dziewczynę zupełnie nie ze swojej ligi. ;) A wychodzi na to, że miłość nie jest ślepa, ale lubi przymykać oko. Nie chodzi tu nawet o to, by kogoś przekonywać i wyzywać od brzydali, raczej o to, jak różnie ludzie nas postrzegają. Dla Ciebie (i co gorsza z tego co piszesz dla siebie też…) był to ósmy cud świata, a inni drapali się w głowę.

Karolina

Mam podobnie! Czytam tego bloga od 12 lat. Wg. WM miała wielkie szczęście, że Cię miała przy sobie. Niestety, są ludzie, którzy z własnych kompleksów są w stanie niszczyć innych…

sylwia

Kochana, ten ziemniak Tildą?:):):):):):) nie róbmy jaj :) Twoje piękne oczy, długaśne rzęsm gestwina przepieknych włosów – jak ktoś wyżej napisał, też myślałam, ze tojakies nieporozumienie Wasz związek – no nic ::) nieraz jeszcze zaświeci śłońce! Pozdrawiam mocno :)

Ania

a, i życze powrotu do tej sylwetki sprzed kilogramów, bo jest śliczna :)

Ania

no k***wa szok, skandal, niedowierzanie.
ja zawsze myślałam, że Ty z nią jesteś trochę z litości. Ty: piękny barwny ptak, a ona ziemniak czerstwawy.
Też mam za sobą taką podróż kilogramową, z której na szczęście wróciłam jakieś 5 lat temu, ale pilnować musze się stale. Każdy musi znaleźć swoją drogę, Ty też. Nikt nie schudnie za Ciebie.
to co Ci się przydażyło, jest typowe: dawca tyje, biorca jest szczupły (to niuejdżowskie, wiem, ale trafnie opisuje)

Dominika

Ja tylko chcę napisać że czytam Cię już jakiś czas bo zaczęłam w tym samym czasie mniej więcej gdy bloga zaczęła pisać Chustka.
Byłaś już wtedy z WM i muszę Ci napisać że nigdy mi do siebie nie pasowałyście,nawet wizualnie,tylko że to Ciebie postrzegałam jako piękną i ciekawą kobietę,a drugą połówkę mówiąc delikatnie-niekoniecznie.
Trzymam mocno kciuki za Ciebie moja rówieśniczko (jestem chyba 1 dzień od Ciebie młodsza:) )!

Dor

My się dziwimy Zazie i jej idealizowanie WM, ale ile jest kobiet, naprawdę ładnych, zgrabnych, wykształconych lasek które są na codzień tyrane przez jakichś beznadziejnych facetów, którzy uważają się za cud świata i niszczą te kobiety, sami sobą nic nie reprezentując, a one się ich trzymają i kochają aż po grób. Moja matka taka była, świetna kobieta, a ojciec szkoda słów, buc ją niszczył przez całe życie, a i tak go kochała i przyznawała mu racje

Ola

Ja się na modzie za bardzo nie znam ale… serio? WM była dla Ciebie wyznacznikiem stylu? Tarchomińskie kaczątko wyglądało tysiąc razy lepiej niż wszystkie ochockie łabędzie. Bo było sobą :)

Ola

Ja tam lubię ziemniaki.

Anonimowo

Kochana, ten ziemniak Tildą?:):):):):):) nie róbmy jaj :) Twoje piękne oczy, długaśne rzęsm gestwina przepieknych włosów – jak ktoś wyżej napisał, też myślałam, ze tojakies nieporozumienie Wasz związek – no nic ::) nieraz jeszcze zaświeci śłońce! Pozdrawiam mocno :)

Mopsia matka

Ola napisała dokładnie to o czym pomyślałam. Śledzę twój blog od dawna. Jesteś śliczną kobietą Zazie i masz absolutnie zajebiste poczucie humoru. WM nie jest warta ani chwili twojego czasu. Nie daj się dziewczyno ?.

hanka

Zazie, rzadko u Ciebie coś skomentuję, pod dietą „rurkową” odważyłam się napisać. Teraz napiszę coś podobnego co wtedy – dziewczyno nie rób sobie tego. Nie grzeb sama w przeszłości, ale idź do dobrego terapeuty. Nie babraj się w tym sama, bo to prowadzi tylko do mielenia na okrągło w głowie jednego tematu, a to Ci nie pomoże. Lepiej się skupić na poprawieniu swojej sytuacji, może jakieś pół etatu, żebyś miała ubezpieczenie i mogła się leczyć częściowo na NFZ. Może to co powiem wyda się głupie, ale czasem jakaś prosta praca poniżej kwalifikacji prostuje nam łeb. Jestem w podobnej sytuacji, chociaż z innych parszywych życiowych powodów i się zarejestrowałam w UP i robię co mogę, żeby zachować ubezpieczenie.
W razie choćby wypadku czy jakiegoś nagłego zachorowania bez ubezpieczenia jesteś w czarnej d.

mi

Znajdź kogoś znajomego, który prowadzi firmę, niech Cię zatrudni na 1/4 etatu. Będzie go to kosztowało trochę powyżej 100 PLN (nie pamiętam dokładnej kwoty). Możesz mu zwracać za to. Będziesz ubezpieczona wtedy, nawet na składki emerytalne coś będzie szło. To najtańsza forma ubezpieczenia. Korzystałam z tego z 10 lat kiedyś.

MK

Podzielę się tutaj jednym z najbardziej upokarzających doświadczeń z dzieciństwa / okresu dorastania.
Miałam wtedy chyba 15 lat. Przyleciała z zagranicy przyjaciółka mojej matki, która (widząc mnie po raz pierwszy w życiu) przywitała mnie słowami, skierowanymi do mojej matki:
– ona wcale nie jest taka gruba, jak pisałaś.

Mam 45 lat, a to k…stwo nadal boli.

A.

Olga od wielu lat czytam Twojego bloga, zaczęłam kiedy byłaś już z Wielką Miłością. Wydawałyście się bardzo fajna parą ale rzeczywiście było dla mnie niezrozumiałe dlaczego masz coraz większe problemy i czy to życie , które było na zdjęciach było bardziej Twoje czy WM. Mimo wszystko lubiłam czytać posty z tamtego czasu , często wpadałam na bloga żeby zobaczyć co u Was słychać. I dziwiłam się dlaczego Ty ciągle jesteś w czarnej dupie a WM ma się tak dobrze.Życzę Ci żebyś wyszła ze wszystkich swoich problemów i w końcu zaczęła cieszyć się życiem.Pozdrawiam

Aja

To jest właśnie moje pytanie. Jak to się stało, że ktoś, ktokolwiek, miał na Ciebie taki wpływ???

Asia

Największym (i chyba w sumie jedynym) krytykiem mojego wyglądu byłam i jestem ja sama. Moje zaokrąglanie się rozpoczęło się w liceum, myślę, że klasie maturalnej. Ale co ciekawe, ja nie uważałam siebie za zbyt grubą. Ja tylko ze zdziwieniem konstatowałam, że te same spodnie, np. modne wtedy opływówki wyglądają lepiej na mojej siostrze, na koleżance, a na mnie nie. Ale jeszcze wtedy się nie odchudzałam. Próbuję sięgnąć pamięcią, czy ktoś kiedyś coś powiedział mi, odnośnie do mojej wagi, ale niczego takiego sobie nie przypominam. Może poza jedną sytuacją, którą pamiętam z zupełnie innego powodu (chłopak koleżanki, kryminalista, szarpał ją. Stanęłam w jej obronie i wtedy usłyszałam: spieprzaj, gruba świnio. :D Ale i wtedy nie wzięłam tego do siebie, absolutnie – naprawdę nie uważałam się za grubą! Zresztą wtedy BMI miałam w górnej, ale jednak w granicy BMI. Ani moi rodzice, ani nikt. Ani partner z czasów studiów, ani mąż nigdy nie dali mi odczuć, że coś jest nie tak, wręcz przeciwnie. Czułam się akceptowana „cieleśnie”. Ojciec. Ojciec był chłodny, ale czułam, że mnie kocha. Wspierał cicho w tle, nie szczędził pieniędzy na studia i naukę. Oszczędny w słowach, ale mam od niego karteczkę z napisem „kocham cię”, kilka razy też powiedział, że jest ze mnie dumny. Więc to nie to. Nie siadałam mu na kolanach, ani nie nazywał mnie księżniczką. Ale czułam się akceptowana jako człowiek, jako córka, jego dziecko. Dosłownie rok temu (a mam 45 lat), przy okazji jakiejś tam rozmowy luźnej o urodzie kobiet, zapytałam ojca: a twoim zdaniem jestem ładna? Na co ojciec odpowiedział bez wahania: no pewnie! Tyle więc bliscy i rodzina. Do około 35 roku życia oscylowałam z wagą 75 kilo przy wzroście 160 cm, Co dawało mi poczucie, że no – ważę za dużo. Ale jednocześnie za mało, żeby coś z tym robić. Mam duży cyc, sporo mięśni na nogach, jestem silna fizycznie i w ogóle tej wagi po mnie nie widać, jestem taka zbita i tyję raczej równomiernie wszędzie – jakoś mi to nie przeszkadzało. Gdzieś tak w 2009 roku mój metabolizm siadł, dobiłam do setki. To był czas starania się o dziecko, zwalałam to na hormony, sterydy. Potem zmieniłam ginekologa i nowy na wstępie kiedy mnie zobaczył: „A pani to leczy się na tarczycę? Ma pani tarczycową twarz.” Badania krwi i bingo. Hashimoto, niedoczynność, guz na tarczycy. Od tego czasu waga stoi. Tak jakby mózg się dowiedział, że jestem chora i usprawiedliwiał się chorobą, całkiem zwolnił się z metabolizmu. W 2010 weszłam na Dukana (ale nie przeprowadziłam go do końca), schudłam ładnie 24 kilo. Ładnie ze względu na okoliczności, że bez trudu i skóra pięknie się kurczyła, cera, włosy super. Nie wytrzymałam w lato, przyszły truskawki, czereśnie, które w pierwszej fazie Dukana były zakazane i przerwałam dietę. Co ciekawe, metabolizm był tak podkręcony, że pomimo powrotu do jedzenia węgli, cukru, coli itd, waga długo jeszcze stała w miejscu, ze 3-4 miesiące. Potem jak strzeliła to już do setki. I tak mam do dziś. 10 lat w skrajnej otyłości, w BMI 39, II stopień otyłości, otyłość kliniczna. Obecnie wiem, że jestem uzależniona od cukru i jestem zbyt słaba, żeby się temu przeciwstawić i zerwać. Wiem też, że nie działa u mnie stopniowe zrywanie, ograniczenie itd. Bo to tak jak z fajkami, znam ludzi, którzy właśnie tak „latami” rzucali fajki, bo „palą tylko jedną dziennie, albo tylko kilka na imprezach”. A znam takich, co rzucili z dnia na dzień i nie palą do dziś.
Tak więc największym moim szkodnikiem jestem ja sama.
Aha, jeszcze taka ciekawostka. Byłam kiedyś na takich warsztatach z motywacji. Tzn. jak się motywować do roboty, do czynności nielubianych, np. odpisywanie na maile, telefony (chodziło sprawy zawodowe głównie). No i prowadząca mówi, że jednym z kilku sposobów jest np. taki, żeby dzielić sobie pracę na jakieś kawałki i po zakończeniu każdego etapu – nagradzać się czymś. Np. obejrzeć odcinek serialu po odpisaniu na 30 maili. Albo iść na ciastko – jak się wykona ileś telefonów itd. Pomyślałam chwilę i stwierdziłam, że nie ma takiej mocy, która powstrzymałaby mnie przed obejrzeniem serialu, jeśli miałabym na to ochotę. Nie rozumiem tego mechanizmu, który u innych działa – że potrafią poczekać na nagrodę, zmobilizować się, poczekać na przyjemność. U mnie nie – musi być natychmiastowa gratyfikacja, cierpliwość i czekanie jest dla frajerów. Powiedziałam to prowadzącej, na co ona po zajęciach mi powiedziała, że powinnam to z kimś obgadać. Bo to cecha tzw. „zepsucia” i będzie mi trudno cokolwiek osiągnąć w dowolnej dziedzinie życia, jeśli jednak nad sobą nie popracuję. I kurde – patrząc na swoje życie – miała rację.

Asia

Mam fajną endokrynolożkę (w Poznaniu). Wyjaśniła mi, na czym polega to „tycie” na hashimoto. Że to nie jest kwestia tego, że nagle zwiększa się apetyt itd. Tylko, że te same dawki kalorii, które dostarczałam wcześniej, teraz dostarczam osobie, która totalnie leży i nic nie robi. Leży i śpi. Ma cewnik, nawet nie musi iść do toalety. Myją ją, przewracają na boczki itd. W związku z tym – nie zużywa kalorii, a ciągle je dostaje. Jednocześnie wcale nie ustaje apetyt, więc trudno powiedzieć sobie – ok, to teraz jem połowę mniej. Do tego dochodzi właśnie depresja – też mi to pokrótce wytłumaczyła w ten sposób, że moja źle działająca tarczyca pożera serotoninę, dopaminę, oksytocynę, endorfiny itd (ja piszę to wielkim skrótem, żeby tu jacyś medycy zawału nie dostali z tych herezji). I do mózgu nie dociera multum tego, co powinno docierać. A skoro nie ma tego, a ja chcę poczuć się lepiej, dostarczam cukier, żeby doznać przyjemności chociaż tak. Jednocześnie cukier, gluten, laktoza to są takie jakby „naboje” z zewnątrz, przed którymi broni się organizm, przez co tarczyca dostaje dalej w kość. I koło się zamyka. Przecież do dzisiaj nie wiadomo, czemu (poza czynnikami środowiskowymi, promieniowanie, genetyka itd), sprawia, że ludzie chorują na tarczycę. Mówi się, że głęboko skrywany stres powoduje, że organizm atakuje sam siebie. Wszystko się tak ze sobą łączy, że nie ma innej opcji, jak odrzucenie zapalnika. W moim przypadku cukru i glutenu. Mnóstwo znanych mi osób z grup hashimotek itd. potwierdza, że ich parametry zdrowotne się znacznie poprawiły, po odstawieniu tych trzech składników. Więc coś musi być na rzeczy, zwłaszcza, że sama to dostrzegasz u siebie. Ja to sobie tak wyobrażam, że tak: Nie jem cukru i glutenu. Stabilizuje mi się gospodarka węglowa, uspokaja się trzustka i wątroba, uspokajają się inne mechanizmy, zaczyna spalanie tłuszczu, poprawia się cera, włosy. Poprawia się nastrój, bo i tarczyca dostaje mniej w kość, jest więcej energii do działania, bo i człowiek lżejszy i nie ma nagłych spadków cukru, które każą mu iść spać nawet w ciągu dnia, a nie spać w nocy. Jak więcej energii, to więcej działań pożytecznych. Więcej pracy, efektów, czystości wokół, pieniędzy, ludzi – bo jak chudsza, to i lepszy ciuch możesz założyć i nie wyglądasz jak kuchenka gazowa w worku, możesz wyjść i bawić się, a znajomi to jakieś wspólne wyjścia, wyjazdy, może ogniska, spotkania, możliwości. Lepsze, ciekawsze życie. Życie pełne przyjemności, więc nie musisz dostarczać cukru. Jesteś więc piękna, radosna, spełniona i w dodatku szczupła, hehe. Taka jest moja bajka. I teraz co? Zgodnie z książką „Odwaga bycia nielubianym” w głębi ducha tego nie chcę, dlatego nic z tym nie robię. Bo boję się, że to, że będę szczupła, niczego w moim życiu nie zmieni. Nadal będę siedziała w domu i oglądała seriale, wydawała oszczędności. A nawet jak wyjdę do ludzi, to wcale nie spotkam fajnych, itd itd. W tej książce był przykład dziewczyny, która twierdziła, że nie może znaleźć chłopaka, bo się czerwieni w rozmowie z nimi, i od razu traci szansę na coś fajnego, bo wszyscy to widzą, a ona się wstydzi. Autor twierdzi, że ona rumieni się, bo chce się rumienić. Bo lepiej jest jej usprawiedliwić brak głębokiej relacji z mężczyznami okolicznością „zewnętrzną”, czyli czymś, co rzekomo od niej nie zależy. Bo boi się, że nawet gdyby się nie rumieniła, to może tego faceta nie znaleźć, bo w głębi ducha uważa siebie za osobę wysoce nieciekawą, niegodną miłości. Albo nawet jeśli znajdzie, to zostanie skrzywdzona, będzie cierpieć, więc po co jej to.
I ja tak mam. Szkodnik. Poza tym – no weź. Wyobraźmy sobie, że obok mnie siedzi ktoś, jakaś osoba, która patrzy na mnie i mówi: rusz się leniu, weź się za robotę w końcu, ale masz tłuste włosy, i jakie cienkie. jesteś gruba. i brzydka przez to. marnujesz czas. jesteś pasożytem. itd.
No jakby taka osoba była obok, to bym ją wyprosiła. A jak można siebie z siebie wyprosić?

Asia

Biorę Euthyrox 125. Mam też insulinooporność (i znowu – wykryła to moja endokrynolożka – podczas USG tarczycy zobaczyła przypadkiem u mnie taki pipcik pod pachą. Takie coś urosło, wygląda, jakby ktoś z mojej skóry uformował malusieńką torebeczkę o długości 3-4 mm. Pyta mnie, czy mam tego więcej, pokazałam pod drugą pachą i na brzuchu. Zleciła mi badanie krwi w kierunku insulinooporności (glukoza i insulina – oblicza się taki współczynnik, w necie sobie można wpisać wyniki z krwi do takiego kalkulatorka i wychodzi). No i wyszło mi. Co oznacza, że no ciężko będzie schudnąć, ale nie jest to niemożliwe. Wszystko więc – i tarczyca i insulinooporność i być może zbliżająca się cukrzyca i otyłość ryczą do mnie: odstaw to, co ci szkodzi! Czyli w moim przypadku – cukier, gluten, no i może laktozę, Wg mojej endo, rezygnacja z tych pokarmowych agresorów, znacznie poprawi mi wyniki. Skutkiem ubocznym będzie unormowanie masy ciała. Nie chcę powiedzieć, że sama sobie wywołałam chorobę tarczycy, ale jest to wielce prawdopodobne, że bardzo pomogłam rozwojowi choroby, zważywszy na to, co żarłam (i żrę nadal). A już IO i ewentualna cukrzyca to już jest ewidentnie efekt złych nawyków żywieniowych, przejadanie się cukrem i węglowodanami o wysokim indeksie glikemicznym. Poza więc otyłością, własnogębnie rujnuję swoje zdrowie. :/ Wzrok mi pada, boję się o swoje zęby – cukrzyca sprzyja parodontozie. Czuję się fizycznie na 55-60 lat.
I dobre pytanie: co mi to daje, jakie mam z tego korzyści?
Książkę czytałam jednym tchem, nawet notatki robiłam. Układałam sobie listę powodów, dlaczego mogę nie chcieć schudnąć (choć wydawało mi się to absurdalne, Taka reakcja, jak u Ciebie: co kurwa? No i może coś by się tam znalazło. Robię więc sobie listę oczywistych i pewnych korzyści ze schudnięcia. Nie takich bajeczek, że będę prowadziła fantastyczne życie – tylko takich pewnych – np. że nie będą mnie kolana bolały przy wchodzeniu po schodach, że nie będę miała zadyszki po przebiegnięciu 100 metrów, że łatwiej będzie mi się wygramolić z mojej dwuosobowej tigry (teraz musi to wyglądać kuriozalnie, zwłaszcza jak jestem w zimowej kurtce), że będę miała większy wybór, jeśli chodzi o ciuchy. Na pewno będę lżejsza, więc będzie mi się łatwiej ruszać, pójść na rower. No i zdrowie. Szukam korzyści, które w końcu przekonają mnie samą do tego, żeby zacząć. Po prostu zacząć.

Joanno, ta jedna rzecz właśnie to jak święty graal. Wcale nie tylko. I powodzenia! :*

Joanna

Asia, dobrze mi sie ciebie czytalo, az chce zostawic komentarz choc nie mam wiele do powiedzenia. W tym roku obchodze 40 urodziny. Postanowilam popracowac nad wlasciwie tylko nad jedna rzecza: miloscia do siebie.

Pozdrawiam was dziewczyny x

Joanna

Małgorzata

Patrząc na te zdjęcia zadaję sobie pytanie jakim cudem ktoś mógł uznać że jesteś pulchna??? A jeszcze osoba która rzekomo Cię kochała? To czego od Ciebie chciała jeśli nie podobałaś jej się taka jaka byłaś? Miała bardzo toksyczne podejście, wygląda na to że od samego początku. To strasznie smutne, dać się zniszczyć psychicznie (i fizycznie) w imię miłości która ze strony tej drugiej osoby była mocno pomieszana z chęcią kontrolowania i zawłaszczenia.
Pamiętam ze starych wpisów wzmianki na temat spinki, już wtedy mi to zgrzytało. Co prawda wtedy byłam przekonana, że masz pełne wsparcie i całkowitą akceptację ze strony partnerki więc ostatecznie krytykowanie tej nieszczęsnej klamry uznałam za żartobliwe przekomarzanie się. Zaskakujące jak wiele błędnych wniosków można wyciągnąć na podstawie zdjęć i wpisów na blogu, okraszając to wszystko swoją własną wizją idealnego związku. Sądzę że nie byłam jedyną czytelniczką która zakładała różowe okulary i zaglądała na Twój blog żeby poczytać o Waszym życiu i upewnić się, że mimo różnych przeciwności to co macie jest absolutnie wyjątkowe i tak perfekcyjne jak tylko może być. Nikt nie mógł przypuszczać że byłaś ofiarą powolnego ale skutecznego gaslightingu (ostatnio natknęłam się na to określenie i myślę że chyba pasuje do tej sytuacji). Czy w trakcie trwania tego związku miałaś takie momenty gdy zauważałaś, że to nie powinno tak wyglądać?

Scroll to top
31
0
Would love your thoughts, please comment.x