Był czas, że jedzenie mogło dla mnie nie istnieć. Trwało to wiele, wiele lat. Byłam chuda jak patyk, praktycznie nie odczuwałam głodu, nie miałam żadnych zachcianek jedzeniowych ani apetytu na cokolwiek. Byłam już dorosła, gdy potrafiłam przeżyć dzień na bułce z serkiem i ugotowanej kaszy gryczanej. Zajmowało mnie tyle spraw, ludzi i rzeczy, że po prostu nie miałam czasu i ochoty, by myśleć o jedzeniu. Nigdy się nie odchudzałam. Po prostu łapczywie żarłam życie i to mi w zupełności wystarczało. Byłam chuda i silna, nigdy nie miałam kompleksów na punkcie własnego ciała, które w tamtym okresie służyło mi głównie do życia, bycia, przemieszczania się, trwania i doświadczania świata wszystkimi zmysłami. Aż wreszcie, gdy miałam 29 lat, stało się coś, co mnie do głębi zraniło, zmieniło i zniszczyło. Okazało się bowiem, że aby dało się mnie kochać, muszę stać się kimś zupełnie innym. Że taka, jaka byłam, nie zasługiwałam na nic. Że tylko ta lepsza, ładniejsza, modniejsza i jeszcze chudsza Olga mogła liczyć na cokolwiek. Wyparłam się wtedy siebie i za wszelką cenę próbowałam zasłużyć na tę chorą “miłość”. Zaczęłam się odchudzać. I zarazem szukać w jedzeniu pocieszenia, ukojenia, poczucia bezpieczeństwa. Trwało to 10 lat. I choć już dawno minęło, ta rana wciąż się nie goi i zieje pustką, którą w chwilach słabości wypełniam kaloriami.