Sezon na letnie przyjęcia w ogrodzie, rodzinne grille, romantyczne pikniki w parku, piwka ze znajomymi pod chmurką i spacery z lodami – uważam za rozpoczęty, podobnie jak sezon na Zazie zaciskającą zęby i pięści, żeby wytrwać, wytrzymać i nie rzucić się, zarówno na sałatkę owocową, szarlotkę z lodami i duperele z grilla pod pierzynką z majonezu, jak i współbiesiadników z apetytem pochłaniających powyższe smakowitości.
Doktor Beck twierdzi, że szczupli ludzie naturalnie odmawiają sobie przyjemności jedzenia, ale to nieprawda! Obserwuję szczupłych ludzi, którzy pochłaniają niezliczone ilości kalorii, tłuszczu, cukru i węglowodanów prostych i – uwierzcie mi! – wcale nie wyglądają, jakby toczyli ze sobą jakąkolwiek wewnętrzną walkę, to raz, a dwa, wcale nie biegną potem ani na siłownię, ani na marszobiegu z wyrzutami kończyn górnych i dolnych, ani na jakąkolwiek inną formę spalania kilokalorii.
Po prostu sobie to trawią z zadowoleniem, nie szczędząc przy tym okrzyków: “Och, jakie to pyszne! WIelka szkoda, Zazie, że nie możesz tego zjeść… A może jednak się skusisz?!”
Nie, kurwa, dziękuję. Tyję od samego patrzenia na cokolwiek, co ma indeks glikemiczny wyższy niż natka pietruszki!!!
Czy to jest sprawiedliwe, dr Beck?
Skoro już wszystko opieramy na racjonalnych i poznawczo-behawioralnych przesłankach, chciałabym zapytać o aspekt logiczny całego tego przedsięwzięcia: dlaczego oni wpierdalają i nie tyją, a ja muszę uważać nawet na zjedzoną truskawkę, żeby nie podbiła mi zanadto insuliny…
Jak myślą osoby szczupłe? Osoby szczupłe nie myślą, droga dr Beck, one po prostu wpierdalają i nie tyją.
Kurtyna.
Sorry, ale zaprzeczanie logice jest infantylne – każda szczupła osoba ( poza np. chorymi na nadczynność tarczycy, których metabolizm jest sztucznie przyspieszony ), jeśli codziennie będzie zjadać ilość kilokalorii przekraczającą jej zapotrzebowanie energetyczne – będzie tyć.
Cytat- „Obserwuję szczupłych ludzi, którzy pochłaniają niezliczone ilości kalorii, tłuszczu, cukru i węglowodanów prostych i – uwierzcie mi! – wcale nie wyglądają, jakby toczyli ze sobą jakąkolwiek wewnętrzną walkę, to raz, a dwa, wcale nie biegną potem ani na siłownię, ani na marszobiegu z wyrzutami kończyn górnych i dolnych, ani na jakąkolwiek inną formę spalania kilokalorii.” – Obserwujesz ich przez 30 minut przy lunchu/ lub grillu, czy przez 24h na dobę przez 7 dni w tygodniu ? Bo jeśli przez 30minut, to OK, ponieważ zapewne przez pozostałe dni i godziny spalają energetycznie to co zjedli ruszając się, ćwicząc, pracując, albo uprawiając racjonalny ( dostosowany do swojego zapotrzebowania energetycznego ) post, którego nie widzisz.
No, chyba, że wszyscy, których obserwujesz chorują na nadczynność tarczycy, galopującą gruźlicę lub potajemnie stosują Ozempic.
Nawet jeśli, to w drugą stronę niekoniecznie to działa – nie każdy, kto jest kilogramowo na plusie, je ponad standard, a bywa, że wręcz przeciwnie. I chyba chodzi właśnie o to, że zdrowa metabolicznie osoba nie odmówi sobie tej sałatki, szarlotki i pierzynki z majonezu, bo zwyczajnie wcześniej czy później jej się to kalorycznie zbilansuje, bez żadnych intelektualno-behawioralnych rozkmin spod znaku doktor Beck.
I zaznaczam, że piszę to jako osoba naturalnie szczupła, co nie jest żadną moją zasługą, miałam w swoim życiu np. okresy leczenia stresu kompulsywnym wpierdalaniem słodyczy, uwielbiam chipsy i piwo itp. Nikt nie rzuci kamieniem ani nie zasugeruje, że powinnam płacić wyższą składkę zdrowotną, bo tego po mnie nie widać, ktoś grubszy nie miałby tak lekko (a mam choćby przyjaciółkę ze sporą nadwagą, która od zawsze jest o wiele aktywniejsza ode mnie i wcale nie mam wrażenia, żeby jadła więcej).
Więc rozumiem, o co chodzi Zazie, bo ja naprawdę NIE MYŚLĘ zbyt wiele o jedzeniu i nie analizuję, czy to już głód, czy jeszcze zachcianka – mam ochotę, to jem, jeśli sobie czegoś odmawiam, to głównie z powodów światopoglądowych. Co nie znaczy, że zjadam jakieś monstrualne ilości, ale ta równowaga nie ma nic wspólnego z myśleniem, po prostu organizm jakoś sam to sobie reguluje. W życiu nie miałabym tyle samodyscypliny, żeby przestrzegać choćby diet opisanych tu na blogu, wymiękłabym pewnie pierwszego dnia.
Dlatego niemożebnie wkurwiają mnie stereotypy, że grubi są sami sobie winni, a szczupli zawdzięczają swoją wagę żelaznej sile charakteru, bo nijak się to nie pokrywa z moim doświadczeniem i obserwacjami, a od strony medycznej też temat jest o wiele bardziej złożony.
„grubi są sami sobie winni, a szczupli zawdzięczają swoją wagę żelaznej sile charakteru” – to może być więcej paradoksów niż się wydaje (mówię tu za siebie i o sobie) Jestem gruntownie, od dekad uzależniony od słodyczy, z wszystkimi załosnymi tego efektami behawioralnymi i sporą liczbą efektów fizjologicznych, Jednocześnie od ok 5 lat katuję się sportami starzejących sie facetów – biegactwo, pedalarstwo – 12 m-cy w roku niezależnie od pogody. I nie, anie bieganie w czercowy poranek – kiedy już jest 30 stopni i gryza komary, ani bieganie w listopadowy wieczór, kiedy jest 5,5 stopni ale za to wieje, nie dają żadnych „wyrzutów endorfin”. To jest orka, dzień po dniu. I o czym świadczy moja szczupłość? Czy ja mam żelazny charakter, czy jestem pozbawionym charakteru obleńcem? Jak tak kurwa biegne przez las fyfnasty kilometr i myślę o batoniku schowanym w biurku, w domu? Hm?
Ficaria, zapraszam w takim razie do mnie do domu, gdzie poznasz Marcina – żylastego chudeusza, który nie ogranicza się w jedzeniu, a do tego nie uprawia żadnego sportu. I nie, nie ma nadczynności tarczycy ani innych zaburzeń hormonalnych czy metabolicznych. Po prostu taka jego natura :) I nikt tu nie zaprzecza logice, po prostu istnieją szczupli ludzie, którzy nie muszą liczyć kalorii, by być w formie. Sama taka byłam do 35 roku życia.
Dokładnie, zanim mi się nie posypały hormony i inne problemy zdrowotne, ważyłam max 50 kg i jadłam wszystko, lubiłam jeść wszystko i wcale nie tak mało, waga oscylowała zawsze w granicach 50 i nic się nie zmieniało. Zaczęłam chorować i to już potem była równia pochyła, teraz od samego patrzenia na bułkę tyję, cukru nie jem wcale, wypróbowane wszystko, po Saxendzie miałam potworne bóle brzucha. U mnie działa tylko post przerywany – czyli zaczynam jeść około 11, kończę ok 19. I najlepiej jak zjadam 2 posiłki dziennie, kalorie max 1500, oczywiście niski indeks, mało węgli, wtedy dopiero trochę waga spada. Jakiekolwiek odstępstwo – dołożenie posiłku itp kończy się znowu tyciem
Święta prawda, totalny bullshit z tą samodyscypliną i szlachetnym umiarkowaniem mitycznych Osób Szczupłych. Najbardziej mnie śmieszy, jak ktoś sam na luzie wpierdala hamburgery i przepija colą na zmianę z milkszejkami (BO MOŻE!), ale ma ból dudy o małe frytki znajomej w rozmiarze XL :)
Straszne bzdury opowiada ta dr Beck.
Wytrzymajmy jeszcze trochę, ona się powoli rozkręca! :D