Zazie na gościnnych występach w… szpitalu!

Jeśli mam być szczera, to nie wierzyłam, że jednak wyląduję w szpitalu. No bo jak to – ja? największy kozak i zuch, który choć jojczy i marudzi, to do lekarza nie pójdzie, bo po co, przecież samo przejdzie…

O dziwo, tym razem nie przeszło, a wręcz przybrało na sile, pozbawiając mnie resztek hemoglobiny i innych życiodajnych zapasów. A przede wszystkim cierpliwości. Koniec końców siadłam jak niepyszna na krzesełku w izbie przyjęć i pokornie czekałam na przydzielenie mi szpitalnego numeru seryjnego…

Byłam pewna, że zostanę na oddziale najwyżej kilka godzin, no maksymalnie do wieczora, bo to przecież tylko pikuś. Nie wzięłam więc piżamy, ani kremu do twarzy, ani niczego… Choć lichy przebłysk intuicji sprawił, że machinalnie wrzuciłam do torebki zapasowe majtki oraz szczoteczkę i pastę do zębów…

Ostatni raz w szpitalu byłam na studiach, czyli… eee… niech policzę, jakieś 23 lata temu?! Dziękować boginiom, że przez tyle lat nie miałam potrzeb hospitalizacyjnych, ale marne to pocieszenie, kiedy teraz już na starcie wiem, że pierwszy raz w życiu dadzą mi narkozę, której boję się jak ciemna baba ze wsi oraz diabeł święconej wody…

Oczywiście nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć, ale najogólniej rzecz ujmując kotłują się we mnie wizje wpadnięcia go króliczej nory, popierdalania długim tunelem ku oślepiającym światłom nadjeżdżającego pociągu, lewitowania duchem pod sufitem sali operacyjnej oraz bezradnego zapodziania się gdzieś w zaświatach… Durne, wiem.

 

Tak się szykowałam psychicznie na tę narkozę jak na jakiś trip życia. Tymczasem nic z tych rzeczy.

Po prostu odcięło mnie na czysto. Nie poczułam nic, kompletnie nic.

No i jakież było moje zdziwionko i rozczarowanko, kiedy po wybudzenia z narkozy przemiła Pani Doktor oznajmiła mi, że zabieg się nie udał: – Wystąpiły problemy, a pani przypadek jest nieco bardziej skomplikowany niż się wcześniej wydawało… No i że trzeba ten event chirurgiczny powtórzyć, ale nieco bardziej zaawansowaną metodą oraz jutro.  Obiad panią ominął, ale kolację zaraz poda salowa, od 19.00 nic już nie jeść i nie pić, a koło 8.00 idzie pani na blok operacyjny…

Nie ukrywam, że trochę czasu mi zajęło przeprocesowanie tych trzech zdań, zwłaszcza tego dziwnego fragmentu o szpitalnej kolacji i porannym przemarszu z gołą dupą na blok, z którego jasno wynikało, że dzisiaj do domu nie idę i spędzę w szpitalu nockę…

Zaraz, zaraz, pani kochana, ja prosiaki w domu zostawiłam!

 

Marcin mi jednak donosi na messengerze, że prosiaki zaopiekowane i że nie mam się czym martwić:

No nie wiem… Czuczło widzę lekko spłoszone, że znów Grubej Mamy nie ma w domu…
Ale za to jest Tata Marcin, do którego można się przyssać jak mały glonojad i nie opuszczać jego kolan nawet gdy biedak cały dzień pracuje.

 

Z kolei Miszurek jest bardzo, ale to bardzo niezadowolona, bo przecież nie tak się umawiałyśmy!

A jakiekolwiek odstępstwo od codziennej Miszurzej rutyny jest złem wcielonym i niechybnym zwiastunem rychłej apokalipsy! Więc sami rozumiecie…

Starałam się wczuć w tę grozę przeszywającą Miszurze jestestwo, ale co chwilę zapadałam się w miękką chmurkę pozostałości po narkozie i było mi taaaak doooobrze…. Do czasu.

Im bardziej zaczynałam kontaktować, tym atmosfera w szpitalnej sali gęstniała, bo obydwie moje sąsiadki – sympatyczne panie w średnim wieku z nowotworami macicy i jajników – bardzo się niecierpliwiły, że ja taka nierozmowna i że ciężko im ze mnie wydusić, co dokładnie mi robili podczas zabiegu. No kurwa, nie wiem, co mi robili, gdyż spałam! A poza tym chyba nic nie zrobili, skoro na jutro szykują powtórkę…

Zresztą sorry, nie chce mi się gadać o moich problemach ginekologicznych, na szczęście – mam nadzieję! – błahego kalibru w porównaniu z przypadkami obu pań. Jestem strasznie kiepska w słuchaniu o ludzkich chorobach i rozmawianiu o zabiegach, procedurach, lekach, diagnozach… Co innego, gdy rzecz dotyczy psów!

W chwilach wolnych od dyskusji ginekologicznych, obie panie oddawały się analizowaniu sytuacji gospodarczo-politycznej Polski z wtórującym im pisowską propagandą telewizorem na żetony. Nie dałam rady.

Późne zimowe popołudnie spędziłam w szpitalnym patio przy herbatkach i ciastach. No przecież zasłużyłam!

Ułożyłam się wygodnie na klubowej fotelo-kanapie oraz obłożyłam wszelkim dobrem jadalnym i pitnym.

 

Zrobiłam przy tym szybki risercz internetowy, czy aby na pewno nie mogę jeść i pić po 19.00, ale ostatecznym argumentem okazała się godzina zamknięcia punktu gastronomicznego, idealnie skorelowana z planem zabiegowym szpitala.

Jak niepyszna wróciłam do sali, gdzie trwała kolejna dyskusja ginekologiczna, przeplatana biadoleniem nad „upadkiem obyczajów w żydowskich mediach”. Ja jebie. Wcisnęłam do uszu stopery i nakryłam się kołdrą po sam czubek głowy. A potem było rano.

Podreptałam więc grzecznie szpitalnymi korytarzami wraz z kilkoma innymi „skazanymi” na poranny zabieg. Trochę się trzęsłam ze strachu.

Ale siedząc na brzegu stołu w sali operacyjnej i czekając aż wkłują mi epidural w rdzeń kręgowy, podłączą mi wszelkie niezbędne kabelki, rurki i inne ustrojstwa – wyobraziłam sobie, że tuż przede mną na podłodze siedzi sobie… Kumok Moja mała piesia z wytrawną miną Johna Wayne’a, nadzorująca wszystko i wszystkich, wtrącająca swoje słuszne uwagi i napomnienia, zwracająca się do chirurga per „panie kolego” i strofująca mnie, że mam się nie mazać, tylko przypomnieć sobie, ile razy ona była na taki stole operacyjnym i znosiła to… z palcem w dupie!

Słuszna uwaga, Doktorze Kumok :))

Epidural w połączeniu z jakimś wziewnym gównem ściął mnie z nóg. Oczywiście znów nie zaliczyłam króliczej nory, tunelu z pociągiem i lewitacji, a co więcej – po przebudzeniu –  nie poczułam także nóg! Nie czułam ich przez kolejne kilka godzin, a pielęgniarki z sali pooperacyjnej dowcipkowały, że anestezjolożka znów nie pożałowała narkotyków. Wielkie dzięki!

Po przewiezieniu do sali w pełni poczułam grozę sytuacji, w której się znalazłam…

Moje współlokatorki właśnie oglądały kolumbijską telenowelę „Niewolnica Victoria” o pewnej pięknej markizie udającej kogoś, kim nie jest; telewizor darł się „te amo… te amo cariño, no puedo vivir sin ti…” tuż nad moim łóżkiem, na szafce obok mojej twarzy pyszniła się osobliwa breja z makaronem razowym, a ja nie mogłam stamtąd uciec, gdyż nie działały mi nogi!!!

Jedyne co mnie ratowało, to napierniczanie rozpaczliwych esemesków do Marcina

który w opowiedzi wysyłał mi foty słodkiego Czuczełka

 

oraz wkurwionego Misia!

Matki nie ma już kolejny dzień, więc pandemonium w głowie Misia rozgorzało na dobre!

 

Tymczasem Czuczu ma wyjebane:

gdyż jest malutkie!

 

PS. Teraz mam czekać na wyniki biopsji endometrium, która zadecyduje, ile mi wytną, a następnie znowu idę do szpitala – tym razem już na grubą operację, taką z rozpruwaniem brzucha – słowem: nie w kij dmuchał!

 

 

 

 

 

 

Subscribe
Powiadom o
guest

3 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Ola

Miło widzieć! Pozdrawiam

Just

Ciagle z Tobą <3 zdrowiej!

Taleyah

Jestem! Czytałam i czytać będę ❤️

Scroll to top
3
0
Would love your thoughts, please comment.x