zapomniany pokój


mam trochę swoich ulubień, głębokich sympatii, tkliwych fascynacji i niegroźnych fiksacji,

bez których pewnie byłoby mi w życiu łatwiej, szybciej, produktywniej i poważniej.

oraz może nieco nudniej, szarzej, marniej i zupełnie nie po mojemu.

bez których pewnie nie byłabym sobą.

bez których moje adhd być może nie miałoby racji bytu.

bez których nie odpływałabym w czasie i przestrzeni, byłabym bardziej tu i teraz,

umiejąc rozmawiać konkretniej, z uwzględnieniem zegarka, kalendarza i rozkładu jazdy autobusów.

czasem żałuję, że nie potrafię

skupić się na jednym poważnym życiowym celu, na budowaniu kariery

czy innej konstrukcji na glinianych nogach – po której mogłabym się wspinać mozolnie

i równie widowiskowo spadać z wysoka.

zamiast tego bawię się w najlepsze – w światy równoległe, wymyślone, niemożliwe i niepodległe.

to dzięki nim rozpieprzam swój czas na parcele zachwytu, ładunki ekstazy, kapsułki olśnienia

i dziesiątki homeopatycznie podzielonych dawek rzeczywistości – słodko-gorzkich tabletek pod język.

nie zbawiam świata. nie robię nic. jestem osobna.

pod pozorem tysiąca słów, zamaszystych gestów, gonitwy myśli i śmiechu -jestem tak strasznie osobna, że aż boli. 

poruszam ustami niczym karp. pukam w szybkę. chucham. rysuję szybko znikające hieroglify.

czuję się winna. czuję się bezpieczna.

pozostałość sztywnego wychowania. pracowicie wytresowanego wycofania. dyskretnie krzewionego oportunizmu. 

umiejętnie podsycanego konformizmu.

troskliwie wypielęgnowana antybiotykami, wypolerowana zewnętrznie tygodniami samotności, 

wyczyszczona dogłębnie z relacji międzyludzkich – wzrastałam sobie mozolnie

w wypełnionym gratami, oddalonym od świata pokoju, 

szczęśliwa, że coraz mniej się o mnie pamięta, 

coraz mniej się ode mnie chce…

 

[…] bogactwo kształtów i wspaniałość pseudofauny i flory, która pojawia się niekiedy w pewnych ściśle określonych środowiskach.
Środowiskami tymi są stare mieszkania, przesycone emanacjami wielu żywotów i zdarzeń – zużyte atmosfery, 
bogate w specyficzne ingrediencje marzeń ludzkich – rumowiska, obfitujące w humus wspomnień, tęsknot, jałowej nudy. […] 
Na tej chorej, zmęczonej i zdziczałej glebie wykwita, jak piękna wysypka, nalot fantastyczny, kolorowa, bujająca pleśń. […] 
W starych mieszkaniach bywają pokoje, o których się zapomina. Nie odwiedzane miesiącami, więdną w opuszczeniu 
między starymi murami i zdarza się, że zasklepiają się w sobie, zarastają cegłą i, raz na zawsze stracone dla naszej pamięci, 
powoli tracą też swą egzystencję. Drzwi, prowadzące do nich z jakiegoś podestu tylnych schodów, mogą być tak długo przeoczane przez domowników, 
aż wrastają, wchodzą w ścianę, która zaciera ich ślad w fantastycznym rysunku pęknięć i rys.
– Wszedłem raz – mówił ojciec mój – wczesnym rankiem na schyłku zimy, po wielu miesiącach nieobecności, 
do takiego na wpół zapomnianego traktu i zdumiony byłem wyglądem tych pokojów. Z wszystkich szpar w podłodze, 
z wszystkich gzymsów i framug wystrzelały cienkie pędy i napełniały szare powietrze migotliwą koronką filigranowego listowia,
ażurową gęstwiną jakiejś cieplarni, pełnej szeptów, lśnień, kołysań, jakiejś fałszywej i błogiej wiosny. 
Dookoła łóżka, pod wieloramienną lampą, wzdłuż szaf chwiały się kępy delikatnych drzew, rozpryskiwały w górze w świetliste korony,
w fontanny koronkowego listowia, bijące aż pod malowane niebo sufitu rozpylonym chlorofilem. 
W przyspieszonym procesie kwitnienia kiełkowały w tym listowiu ogromne, białe i różowe kwiaty, pączkowały w oczach, 
bujały od środka różowym miąższem i przelewały się przez brzegi, gubiąc płatki i rozpadając się w prędkim przekwitaniu.

 

[J.Millais, Ofelia]


– Byłem szczęśliwy – mówił mój ojciec – z tego niespodzianego rozkwitu, który napełnił powietrze migotliwym szelestem, 
łagodnym szumem, przesypującym się jak kolorowe confetti przez cienkie rózgi gałązek. Widziałem, jak z drgania powietrza, 
z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela się i materializuje to pospieszne kwitnienie, 
przelewanie się i rozpadanie fantastycznych oleandrów, które napełniły pokój 
rzadką, leniwą śnieżycą wielkich, różowych kiści kwietnych.

– Nim zapadł wieczór – kończył ojciec – nie było już śladu tego świetnego rozkwitu. 
Cała złudna ta fatamorgana była tylko mistyfikacją, wypadkiem dziwnej symulacji materii, 
która podszywa się pod pozór życia.

[Bruno Schulz, Traktat o manekinach]

 

 

 

 

2011-09-26

————————————————-

archiwalne komentarze z zazie-dans-le-metro.blog.pl

 

 

 

 

 

 

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Scroll to top
0
Would love your thoughts, please comment.x