śniło mi się, że

jestem w rzymie, albo jakimś innym antycznym mieście. stoję na rozległym wzgórzu wyłożonym kostką brukową i zamkniętym z każdej strony
jakąś wielce historyczną budowlą. sądząc po kolorze nieba, jest jakaś czwarta lub piąta po południu. mam na sobie zwiewną sukienkę,
jedwab czy inną szlachetną materię w żywym ubarwieniu. chcę zwiedzić miasto, więc wypożyczam sobie małą drewnianą platformę na kółkach –
siadam na niej i zjeżdżam ze wzgórza jak na sankach. bruk turkocze podkołami, a ja podskakuję na wybojach.
jadę w dół z rozwianym włosem, a długi szal łopocze na wietrze. tuż za mną i obok jedzie jeszcze kilka podobnych wózeczków.
japońscy turyści piszczą i pstrykają fotki. z impetem wjeżdżamy w labirynt wąskich uliczek.
nagle wokół mnie zaczyna się dziać coś dziwnego. japońscy turyści spadają z platform i turlają się bezwładnie po bruku.
krzyk, chaos i ogólne pandemonium. wśród wózeczkowych pasażerów dostrzegam jakieś dziwne istoty, które z minuty na minutę coraz bardziej srebrnieją.
ich ubrania, skóra, włosy i oczy nabierają metalicznego blasku. jest ich kilkoro, ale wszyscy mają tę samą twarz. zaczynają mnie gonić. uciekam.
mój drewniany wózeczek osiąga zawrotną prędkość. mknę przez całe miasto, mijam mosty, parki, ruchliwe skrzyżowania. w końcu docieram do wylotowej autostrady.
porzucam wóżeczek i wyskakuję na jezdnię. macham rękami do przejeżdżających ciężarówek. w końcu jedna z nich zatrzymuje się.
przez opuszczoną szybę krzyczę kierowcy do ucha, prosząc o pomoc. on spogląda na mnie, uśmiecha sie dobrotliwie i… nagle widzę, jakjego twarz srebrnieje, zmieniając się w znajomą już maskę.
rzucam się do ucieczki. ciężarówka z rykiem rusza w pogoń, kasując po drodze inne samochody. znów pandemonium, wrzask i panika.
zaliczam jeszcze kilka takich akcji, ale wszystko dzieje się tak szybko, że nie jestem wstanie przypomniec sobie poszczególnych epizodów.
wszędzie grasują srebrni. podszywają sie pod ludzi, nierozpoznani żyją wśród nich, by potem – z minuty na minutę – powrócic do swej prawdziwej natury, zesrebrnieć i zacząć siać zło.
postanowiłam uciec z planety ziemia. wraz z niewielką grupą przedszkolaków rozpoczęłam przygotowania do kosmicznej odysei.
moim głównym problemem stał się wybór torebki, w której zmieściłaby siępokaźnych rozmiarów lustrzanka wraz z obiektywami.
skoro ruszałam napodbój kosmosu, logiczne jest, że chciałam poczynić stosowną dokumentację wizualną.
ale do żadnej z torebek nie dało się upchnąć całego sprzętu. a czasu było coraz mniej i wpadałam w lekką panikę, bo srebrni byli już coraz bliżej.
w końcu chwyciłam jeden z teleobiektywówi – zapominając o korpusie aparatu – ruszyliśmy do ucieczki.
w tzw.międzyczasie kilkoro z moich uroczych towarzyszy okazało się zakamuflowanymi srebrniakami, ale dałam sobie z nimi radę.
nagle okazało się, że ukończony niedawno kurs pożarnictwa dał mi umiejętność rozgrzewania wzrokiem i termo-koagulowania przeciwników.
małes rebrniaki zostały wytrzebione co do jednego, a ja i trójka maluchów – wziąwszy się za ręce – zbliżaliśmy się do wielkiego finału.
wzięliśmy duży rozpęd i po pionowej ścianie wysokiej kamienicy wbiegliśmy na rozgrzany słońcem dach.
w oddali słychać było hufiec nadciągających srebrniaków.
nie było czasu do stracenia. zbliżyliśmysię do krawędzi dachu i skoczliśmy.
pęd powietrza porwał nas w górę.coraz wyżej i wyżej.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Scroll to top
0
Would love your thoughts, please comment.x