Nasze tegoroczne Halloween nie należało do najbardziej udanych – Kumok zafundowała nam noc pełną strachu oraz rajd na ostry dyżur weterynaryjny (o czym w następnej notce). Tymczasem moje lalki bawiły się w najlepsze…
Po ryzykownych próbach ekwilibrystyki z nożem kuchennym i żywą dynią, ukróciłam im wszelkie próby zamordowania Wielkiej Głowy z Hokkaido. Zamiast tego zaproponowałam im okablowany cud elektryfikacji – do porozwieszania „gdzie bądź”.
Nie były tym szczególnie usatysfakcjonowane. Co prawda Ruby grzecznie rozwieszała dyniowe lampiony, ale Orka nie przestawała złorzeczyć pod nosem: po pierwsze bardzo spodobały jej się zabawy z ostrym narzędziem, a po drugie ostro napaliła się na zapałki, którymi potem miały rozniecać w dyniach ogień. Ale przecież nie będę chować w domu nożownika i piromana w jednym, sami rozumiecie.
No więc razem – wespół zespół – dziewczynki rozpracowywały elektro-dynie: Orka co sił plątała kabelki, a Ruby pracowicie je rozsupływała. Generalnie chodziło im o stworzenie atmosfery (Ruby) oraz zbudowanie napięcia (Orka).
… wtem! coś zaszeleściło, szurnęło, a przez pokój niemal niezauważalnie przemknęła jakaś dziewczęca postać…
zaś na stole pojawiła się lampa naftowa, w świetle której ściany biblioteki ożyły przedziwnymi kształtami i złowrogimi cieniami…
dziewczynkom lekko zrzedły miny… wstrzymały oddech.
jednak Orka szybko odzyskała respirację i ile sił w płucach zaczęła się drzeć, że duch! że ona poznaje! i że to ciotka Amelia, stryjeczna siostra kuzynki brata ze strony Mamy, teraz oto 127 lat po śmierci w pożarze spichlerza w Jęczydołach Podlaskich, zasuwa ich korytarzem boso w koszuli nocnej, dzwoni łańcuchami, wyje w kominie i klekocze kościotrupem… Oraz stawia na stole tę lampę. Czy jakoś tak.
Niestety zamiast truchła ciotki Amelii z kościotrupem do pokoju weszła dziarskim krokiem zielonowłosa Ofelia, dzierżąc w dłoniach niczym tarczę porcelanowy talerz z zastawy ślubnej nieżyjącej już prababci Bolesławy, zaś za nią – to znaczy za Ofelią, a nie za nieżyjącą prababcią Bolesławą – posłusznie dreptała lekko przestraszona Amy. Po jej minie znać było, że nie jest zbytnio zachwycona zarówno talerzem, jak i tym, co zamierza z nim uczynić Ofelia…
… która w prawnym ruchem przykręciła knot w lampie, pogrążając bibliotekę w lekkim półmroku… Odwrócony dnem talerz już czekał na stole.
– Wyciągnij ręce i powtarzaj za mną! – Ruby poleciła Amy, która, zbyt przerażona by zaprotestować, uniosła drżące dłonie.
– My, niżej podpisane… To znaczy zgromadzone… Wzywamy… – grobowym głosem zaintonowała Ofelia – Ten talerz… Yyy, tego ducha… Ducha talerza. Tfu! Ducha tego domu… Prosimy o niezwłoczne stawienie się tutaj celem…
– Powiedz, żeby przyniósł czipsy jak będzie tu szedł! – pisnęła Orka.
– I colę! – dodała Ruby, rozplątując kolejny dyniowy splot słoneczny.
– Cicho tam, gówniarze! – syknęła wściekle Ofelia, która mimo iż odebrała staranne wychowanie francuskich bon i bogobojnych sióstr, w kwestiach zasadniczych nie zamierzała się p… atyczkować.
Wywoływanie duchów to nie są jakieś śmichy-chichy! To jest skomplikowana i delikatna procedura, żeby takiego ducha wywabić z ciemnych czeluści domu, ażeby się nie nadział na grabie albo nie potknął o popsuty gramofon dziadka Klemensa z 1931 roku, a potem przeprowadzić bezpiecznie z piwnicy lub strychu korytarzami aż na salony, żeby go przy tym nie zaatakował jakiś nienormalny kot Mruczek atakujący znienacka i wczepiający się pazurami w balejaże i trwałe ondulacje domowników…
… oraz żeby się nie poślizgnął na mopsiej kupie, bo by się mógł jeszcze zabić, a sami przyznacie, że martwy duch to już za dużo szczęścia naraz… W sensie kłopot. Bo co z nim potem zrobić? Sam nie odejdzie, no bo jak, nie rusza się przecież. Więc co? Zawinąć w dywan i na śmietnik?
Amy od razu zastrzegła, że ona się z martwym duchem obtykać nie będzie, jeśli już to ona chce żywego żwawego gościa z zaświatów w formie zjawy czy innej latającej ektoplazmy, która się potem bezszelestnie zwinie tam skąd przyszła, nie pozostawiając bałaganu ani lepkich śladów na podłodze, które potem ona, biedna Amy, będzie musiała na kolanach ścierać, bo przecież reszta to się nawet nie ruszy, tylko czipsy, kokakola i przeboje Radia Pogoda
Dlatego Ofelia w skupieniu kontynuowała wywoływanie ducha, tak żeby przybył w jednym nienaruszonym kawałku i bez zbędnych traum oraz ciężkich przeżyć duchowych towarzyszących przeprawie przez ich zagracony jak jasna cholera dom rodzinny. …. Wtem!
Pełną napięcia ciszę przerwało szuranie talerza, który powoli… powoli… sunął po powierzchni stołu, zatrzymując się raz po raz i wskazując wykaligrafowane kredą litery…
S-y-m-p-a-t-y-c-z-n-y b-r-u-n-e-t, m-e-t-r o-s-i-e-m-d-z-i-e-s-i-ą-t w-z-r-o-s-t-u, n-i-e-p-a-l-ą-c-y… – z przejęciem sylabizowała Ofelia wpatrzona w poruszający się talerz – L-u-b-i-ę k-i-n-o, m-u-z-y-kę r-o-z-r-y-w-k-o-w-ą o-r-a-z z-a-c-h-o-d-y s-ł-o-ń-c-a… J-e-s-t-e-m n-i-e-ś-m-i-a-ł-y, c-z-y m-o-g-ę p-r-z-y-p-r-o-w-a-d-z-i-ć k-o-l-e-g-ó-w?
– Jasne! Wal jak w dym! – wydarła się Orka, zanim którakolwiek z dziewczynek zdążyła zareagować.
Zgodnie z prastarą zasadą: „Mówisz – Masz” płomień lampy zgasł, a w pokoju zapanowała atramentowa ciemność, którą niczym błyskawica rozdarł grzmot spadającego żyrandola i fosforyzująca poświata…
W blasku której dziewczynki ujrzały szykownego jegomościa zwisającego w zdobnej szacie wprost z sufitu. Na pierwszy rzut oka jegomość ów jawił się jako szlachetnie urodzony, acz nieco wychudły wicehrabia lub baron, o sylwetce smukłej niczym struna i nienagannie prostym kręgosłupie moralnym. Wprost idealny kandydat na wieczorek taneczny z pensjonarkami!
– Witam Szanowne Panie, całuję rączki i padam do stópek! – wyrecytował dyszkantem Wicehrabia Tudzież Baron.
[Szanowne Panie zgodnym chórem zawyły z przerażenia]: – AaaaAAAAaaaaAaaaaAAAAAAaaaaaa!!!!
pochowawszy się pod stołem, za otomaną oraz gdzie bądź.
tylko Amy nie zdążyła się schować….
bo jakaś nadludzka siła chwyciła ją wpół i uniosła wysoko ponad podłogę, tak że fryzurą swą zaczepiła o pozłacany kandelabr u sklepienia salonu, co jeszcze bardziej utrwaliło jej wzniosłe położenie…
Gdy zdawkowe powitanie z Wicehrabią Tudzież Baronem dobiegło końca, do salonu wpadli wzmiankowani wyżej koledzy…
Początkowo chłopcy byli nieco sztywni, trochę kostyczni, odrobinę oschli oraz oziębli…
ale przecież wiadomo, że jak się człowiek zasiedzi w jednej pozycji przez 200 lat, to mu potem ciężko tak na komendę jakieś towarzyskie wygibasy uskuteczniać…
Na szczęście szybko się rozruszali i dalejże! – rozmownie kłapać poluzowanymi żuchwami, szczerzyć się przyjaźnie i szczękać zębami, grzechotać kośćmi, klekotać piszczelami oraz strzelać stawami w tanecznych kontredansach i figurach rodem z najsłynniejszych parkietów wielkich sal balowych…
Zabawa była przednia! Zważywszy na to, że chłopcy – prócz swych naturalnych właściwości perkusyjnych – umieli także wybornie śpiewać!
i czynili to nader chętnie, raz po raz intonując słowa kolejnych skocznych piosenek:
„Dusza z ciała wyleciała,
Na zielonej łące stała.
Ja pobiegłem, patrzę na nią:
Nie wiedziałem, żeś ty anioł.
A tyś anioł, jak z obrazka,
Nad twą głową wieńcem łaska,
Szklane oczy, lniane włosy,
Suplikacje w niebogłosy.
Powróć ze mną do miasteczka,
Pobekując jak owieczka,
Podaj rączkę, białoruna,
Niech nie mówią, żem ja umarł.
U trumniarza na wystawie
W srebrnym gaju cię postawię,
Na drewnianej, twardej łączce,
Z papierową lilią w rączce.
Staną gapie za szybami,
A ty ruszaj skrzydełkami,
A ty stukaj sztywną nóżką,
Zatracona moja duszko!”
[Julian Tuwim, Piosenka umarłego]
Chłopcy ochoczo wyśpiewywali największe przeboje zaświatów:
Podaj mi rączkę, trumienko. Konik
Wędzidło gryzie, chrapami świszcze.
Już stangret wciska czaszkę na piszczel,
Dziurawą trąbkę bierze do dłoni.
A więc ruszymy na jednym kole,
Pod poszarpanym w nic baldachimem,
Ale wesoło! Mam mandolinę,
Z której wygnamy oślepłe mole.
He, he, trumienko, gdzieś jest cmentarzyk,
Gdzie przykucniemy z wielką ochotą,
Żeby przykryci spierzchłą kapotą
Bardzo intymnie sobie pogwarzyć.
Mysz nas nawiedzi, przyfrunie sowa,
Szakal przyczłapie z obwisłą szczęką,
Kornik zacyka do drzwi tak cienko,
Jakby żałował czegoś, trumienko,
Jakby żałował…
[Stanisław Grochowiak, Menuet]
By na finał zaintonować moja ulubioną:
Na lipcowej, na lipie, od Popielca, od rana
wisi sobie wisielec, oj da-dana, da-dana!
Obezdolił go rozbrat, cały ksobny ze żalu,
by zakwitał na lipie niby kwiat na perkalu.
Tak ci wisi wisiołek, tak ci dynda dyndała,
tak się zlipił z tą lipą, aż się gawiedź zebrała:
Przyczłapała z bezdroża i z bezrybia, i z bezdna
sfora lepkich upiorów, nocnicowa, rozgwiezdna;
trupiszydła skomlące lizą z lochów i dziupel,
za kuśmidrem kuśmider, przy kurduplu kurdupel;
cwałem goni Przysmrodek z Ulęgałkiem-Michałkiem
i Świdryga z Midrygą, i Koszałek z Opałkiem;
tylko Gnidosz nie przyszedł, tylko Gnidosz się przeląkł,
powędrował w zaświaty i zaginął jak szeląg;
ale przyszła Nietota z Nietotamtą i dyga,
aż jej z lipy oddygnął piszczelami dziadyga;
drepcze Rzygoń Wymiotek z wieńcem maków na głowie –
czemu płakał po drodze, o tym nikt się nie dowie;
zakuśtykał o kusi kalinowy Dyrdymał,
by zobaczyć, czy obwieś swego słowa dotrzymał;
przytańcował Mogilec z kurhanową Padliną,
oj da-dana, da-dana! na odsiebkę, a ino —
Wtedy ujrzał ich Pan Bóg i (…) się z cicha
w niebnej dumie zadumie: skąd się wzięły te licha?
Czyżby on ich upiersił, wytułowił i zudził?
Czyżby on, oj da-dana! rozdadanił i wludził?
Kiedy stworzył tych wszystkich? w poniedziałek czy w środę,
gdy wymyślił chimerę, filodendron i wodę?
Zafrasował się Pan Bóg, bo odgadnąć nie może,
więc się tylko przeżegnał i powiedział: „Mój Boże…”
[Artur Maria Swinarski, Jak Bolesław Leśmian napisałby fraszkę „Na lipę”]
Zazie, uwielbiam Twoje lalkowe posty. Opowiadania naprawdę wciągają, podczas ich czytania rozwija się wyobraźnia :). Piszesz z pasją, pomysłem, i uśmiechem, ale wiadomo nie zawsze dzień jest dobry ;) Pozdrawiam i czekam na więcej tego typu opowiadań!
kole boru, na gałęzi, wisi Franek i coś rzęzi. – Czegóż rzęzisz? – pytam Franka. – Bo rzuciła mnie kochanka!
Fantastyczne opowiadanie! a ten ostatni wiersz, który dzisiaj poznałam, od dzisiaj też jest jednym z moich ulubionych!!
a mi się właśnie przypomniał Leśmianowski wiersz „W zakątku cmentarza”, którego tekst trochę wyparłam z pamięci przez karygodne! „oazowe” wykonanie Starego Dobrego Małżeństwa…
Mają zmarli w niedzielę ten pośmiertny kłopot,
Że w obczyźnie cmentarza czują się – bezdomnie –
A lubią noc tę spędzać popod mgłą lub popod
Wiecznością, co się w jarach gęstwi nieprzytomnie.
Maria z Bzówka – wygody wspomina izdebne,
Słońce – w łóżku, wiatr – w sieni – i ogród macierzyn,
Gdzie było tyle w radość uchodzących ścieżyn,
A wszystkie takie – trafne i drzewom – potrzebne!…
Żebrak, co się zadławił na śmierć krztyną chleba –
Kijem niegdyś wędrownym obłędnie się babrze
W nieodgadle błękitnym – pełnym Boga – chabrze,
By zeń dla snu wiecznego wydłubać – źdźbło nieba.
Mnich, co po to byt ziemski tłumił bez szemrania,
By pędzić żywot wieczny w sposób nienaganny –
Kreśli palcem na próchnie list do panny Anny
Z życzeniami rychłego w kwiatach -zmartwychwstania.
Panna Anna udaje, że jest – w bezżałobie
I biorąc na kolana młodą mgłę – pieszczochę –
Ukradkiem z pajęczyny tka zwiewną pończochę
Dla brzozy, co tkwi boso na kochanka grobie.
A opodal – mniej więcej naprzeciw rozstaju,
We fraku bezrozumnie skąsanym przez szczura,
Na czele kilku cieni żeńskiego rodzaju
Nieboszczyk Madaleński – prowadzi mazura.
Cudowna notka Zazie! Uwielbiam Twoje lalkowe notki i mam nadzieję że będzie ich więcej!
Pozdrawiam cieplutko!
aż mnię ciary po plecach przeszły…
straszno, że hej, hej
mim o że dzień biały i jasny za oknami
;-)
Kurcze, ta lalkowa (nie)rzeczywistość to bajka! Zdjęcia MEGA.
Buziaki zdrowotne dla Kumoka i ciasteczkowe dla Miszujka ;)
W imieniu pewnie nie tylko własnym: dziękujemy!