Niektórzy mówią, że zawsze spadam na cztery łapy. Oczywiście, że tak, ale przeważnie widzicie (i czytacie) mnie dopiero wtedy, kiedy już na nich w miarę stabilnie stoję. Te momenty, w których leżę, umieram, płaczę, rzygam, czołgam się i pełzam, zostawiam dla siebie. I tak oto całą jesień minionego roku – dosłownie – przeleżałam: skulona na kanapie u Przyjaciółki , która dbała o mnie jak o pokiereszowane pisklę, nieco brzydkie i pokraczne, wyrzucone z gniazda. Chroniła mnie czule przed całym światem i cierpliwie stawiała do pionu. Moim własnym sukcesem jest to, że ani na chwilę nie przestałam pracować – zupełnie jak gdybym wzięła sobie do serca słowa własnej Matki, która na wieść o rozpadzie mojego 10-letniego związku dała mi prawdziwie złotą radę:
„Oleńko, kiedy wali się całe życie, dobrze jest uciec w pracę. Teraz możesz zostać pracoholiczką!”. [KURTYNA]
No cóż począć – od tego są właśnie nasze matki, żeby przy***ać żenującym tekstem w najmniej odpowiednim momencie i zaorać wszystko. Tak się wtedy poczułam. Dopiero potem, z perspektywy wielu miesięcy, muszę przyznać, że było w tym odrobinę racji. Bo gdybym wtedy – jesienią 2017 – straciła także pracę i źródło utrzymania, to mówiąc kolokwialnie – strzeliłabym sobie w łeb.
Tymczasem w początkach grudnia 2017 wyczołgałam się spod skrzydeł Przyjaciółki i chwytając za rękę Marcina, spróbowałam po raz pierwszy stanąć w pionie. Nie było to łatwe o tyle, że ten ostatni miesiąc roku spędziliśmy – pod nieobecność S. – na Starej Ochocie, w (naszym wspólnym do niedawna) mieszkaniu, gdzie wszystko i na każdym kroku przypominało mi o minionych 10 latach. I o tym, że wspólne wizje przyszłości miałam na najbliższe 40. Chcesz rozśmieszyć boga? Opowiedz mu o swoich planach…
Nie miałam pojęcia, co dalej. Gdzie będę żyć, mieszkać, pracować. Nie miałam już dokąd wracać. Zaorałam przecież wszystko, co wcześniej miałam – łącznie z mieszkaniem na tarchomińskim końcu świata, a kasa ze sprzedaży tarchomińskiego pudełka została zamrożona w ochockich salonach. No i co? Co ja teraz mogę? Czy ja mogę nie zgadzać się na to, co przynosi los? Protestować, sprzeciwiać się, nie przyjmować do wiadomości, że druga strona juz mnie nie kocha, nie chce i niniejszym dziękuje mi za 10-letnią współpracę? Kogo to obchodzi, że nie jestem jeszcze gotowa na to rozstanie? Że nie tak to sobie wyobrażałam? Że nie umiem, boję się i nie chcę?
Pamiętam, jak zrobiłam sobie to zdjęcie, stojąc rankiem na Placu Narutowicza…
Chwilę później rozpłakałam się, że nie mam domu; że nie mam dokąd iść i być u siebie. A przecież od zawsze i najbardziej na świecie potrzebuję bezpiecznego schronienia, zacisznej nory, pudełka na końcu świata… Taki był mój Mały Kwadrat na Tarchominie.
Na Starej Ochocie nigdy tak naprawdę nie czułam się u siebie. Było fajnie, miło, sąsiedzko, nie przeczę.
Ale to tutaj – dziwnym trafem – zaliczyłam największą i najdłuższą depresję ever.
Skąd się wzięła? Z powietrza? Z wilgoci starych murów?
Kogo ja próbowałam oszukać…? To tutaj zaczęły się wszystkie problemy…
Czas stąd uciekać.
I to jak najszybciej…
Ale gdzie? Jak? Za co? Pokoju do wynajęcia szukałam już we wrześniu, wiedząc, że koniec końców wyląduję na cudzym tapczanie. Nigdy nie mieszkałam w ten sposób, miałam ten komfort i przywilej, że zawsze byłam “u siebie”, nigdy kątem u kogoś. Fuck, no zdarza się. Czas na zmiany, czterdziestoletnia gruba księżniczko. A co z mopsami… Co z mopsami… – nie brałam nawet pod uwagę, że mogłabym żyć bez Kumoka i Miszura. To nie wchodziło w grę. Byłam naprawdę miła i pokojowo nastawiona, ale ta jedna kwestia wzbudzała we mnie panikę i rozpacz. Jasne, rozstańmy się jak najlepsi przyjaciele, ale o dzieciach zapomnij. Są moje. Pytanie tylko, gdzie ja z tymi małymi prosiętami, co świnią, brudzą i paskudzą, znajdę pokój…? I powiem wam, że o ile rzadko kiedy naprawdę bywam w prawdziwie czarnej dupie, to w tamtym momencie właśnie byłam. W samym jej środku.
Teraz, z perspektywy czasu – jako osoba, która niestety nie żyje chwilą, ciesząc się ulotnym „tu i teraz”, lecz rozpaczliwie potrzebuje poczucia bezpieczeństwa – nie wiem, jak udało mi się przetrwać ten czas i nie zwariować… Gdyby nie Przyjaciółka i Marcin, byłoby już pozamiatane. Co do okruszka.
No i co? Co dalej… Powiem wam, co dalej.
Dalej można już tylko mocno wierzyć, że będzie dobrze.
I robi się to tak:
Proś, a będzie ci dane.
Wierz, a wszechświat sprosta twemu pragnieniu.
Oto cały Sekret.
Cudowny splot okoliczności, niespodziewana przychylność losu, obfite źródła kosmicznej miłości i nieprzebrane bogactwo dobrej woli sprawiły, że wraz z Syd zostałyśmy uratowane z tej labiryntowej układanki, którą same sobie ułożyłyśmy przed laty. Teraz w trybie ekspresowym sprawy się rozwiązały, a ja mogłam wziąć to, co moje i ruszyć swoją drogą. Nigdy bym jednak nie przypuszczała, że ścieżka ta poprowadzi mnie do Pruszkowa…
Pewnego grudniowego dnia zadzwoniła moja Mama i nieśmiało napomknęła, że widziała całkiem ciekawe ogłoszenie:
55 metrów, trzy pokoje, dwa kroki od stacji kolejki WKD, w otoczeniu parków i ogólnej zieloności…
– A gdzie? – pytam, bo nie dosłyszałam, choć i tak wiem, że zaraz usłyszę: Nowodwory, Rembertów, Ursus, bo przecież z tą kwotą na nic innego nie mogę liczyć. Ale zaraz-zaraz, to wystarczy na max 30 metrów, a nie na 50. – Więc niby gdzie to jest?
– No… w… Pruszkowie… – coraz mniej pewnie duka Mama.
Zamarłam. Skamieniałam.
Bo musicie wiedzieć, że Pruszków to… nawet nie wiem, jak to ująć… Nie no, szanuję Pruszków bardzo. Miasto ludzi ulicy.
Sezamkowej.
Ale z tym Pruszkowem to jest tak…
Posłużę się przykładem.
Matka moja rodzona – nauczycielka. Siostra matki mej – nauczycielka. Matka obu pań, babcia moja – nauczycielka. Matka babci – nauczycielka. I kiedy podczas moich studiów przyszedł czas na wybór specjalizacji i wszystkie panny gęsiego poszły na nauczycielską, ja zakrzyknęłam: – Apage! Nigdy w życiu! Jak najdalej upadnę swym robaczywym jabłkiem od tej rodzinnej jabłoni. Dlatego wybrałam poetykę i teorię literatury.
Analogicznie z Pruszkowem. Matka moja urodzona w pobliskim Milanówku, młodość spędziła w Pruszkowie, skąd rzut beretem kupiła dom z moim Tatą, uciekając z Warszawy w 2003 roku, znajomi rodziców, potem znajomi znajomych. Tutaj także wyemigrował mój brat rodzony Wojtuś, a liczne rodzeństwo cioteczne bawi tuż za pruszkowską miedzą. Wystarczy? Ja oczywiście kocham moją rodzinę, ale jak mi ktoś od 17 lat brzęczy i brzęczy:
– O jaka szkoda, Oleńko, że Ty nie mieszkasz w Pruszkowie! Cała rodzina byłaby znów razem! A tak… Najpierw Tarchomin, potem ta Ochota… A w Pruszkowie, to i do mamusi blisko… .
Czujecie już? No ja myślę. W takiej sytuacji – z wrodzonej przekory – odpowiadałam zawsze: Dziękuję, postoję.
I żeby jeszcze utwierdzić się w swoim niezłomnym przekonaniu o niższości życia w Pruszkowie nad/pod resztą świata – zwykłam mawiać, przejeżdżając z Syd przez Pruszków w drodze powrotnej od Rodziców:
– Ojaprdl… Gdybym musiała mieszkać w Pruszkowie, to bym się chyba pocięła… Tutaj nie da się być szczęśliwym, patrz na te kuciamenty! – pokazywałam przez szybę samochodu mikre bloczki wielkości pudełek od zapałek.
I żeby było jasne! To nie chodziło o wyższość “warszawki” nad resztą czasoprzestrzeni, ale o mój wrodzony lęk przed nieznanym. Tak, przyznaję się, nie jestem typem odkrywcy, zdobywcy i wędrowca. Lubię zapuszczać korzenie. Nie lubię gwałtownych zmian, rzucania wszystkiego i zaczynania od nowa. Pusta biała kartka – zamiast być radosnym wyzwaniem – przeraża mnie i paraliżuje. Nie chcę. Nie lubię. Nie umiem.
Ale skoro i tak znalazłam się zupełnie niespodziewanie na grubej ryzie białych kartek? W tej sytuacji – jeden paraliż lękowy w tę czy we w tę przestaje robić różnicę. No bo co mi się jeszcze może przydarzyć?! I tak nie mam nic do napisania.
Mówisz więc, że Pruszków?
Ja mówię:
Skoro Magneto może mieszkać w Pruszkowie (Prószkowie? Paproszkowie?),
to ja nie mogę?!
Ja nie dam rady?!
Give me this shit, a zostanę królową Pruszkowa!
– Marcin, pakuj kufry, siodłaj konie! Jedziemy zamieszkać w Pruszkowie!
– Oleńko, spokojnie… To jeszcze nic nie znaczy… – jak zwykle próbowała mnie studzić Mama – Przyjedźcie tylko na spacer, rozejrzyjcie się, nie musisz nawet oglądać tego mieszkania, po prostu rozważ to, czy w ogóle…
– Rozważyłam! Nadchodzę! Umawiaj termin!
I naprawdę, nie każcie mi tłumaczyć, czemu taka jestem, że pół dnia rozważam, czy aby na pewno mam ochotę iść wieczorem na imprezę, a na zamieszkanie w Pruszkowie decyduję się niecały kwadrans. Tak mam i już.
Pojechaliśmy więc do tego Pruszkowa dużym tramwajem…
czyli Warszawską Koleją Dojazdową (WKD), która z Dworca Centralnego jedzie do Pruszkowa całe 27 minut. I teraz uwaga: szczerozłotej epoce tarchomińskiej dojazd do centralnego zajmował mi całą godzinę. O ile nie było po drodze korków w piętnastu miejscach.
wysiedliśmy z kolejki WKD…
Nooo, bardzo… Wielkomiejsko. Tylko patrzeć aż zza węgła wychynie wóz drabiniasty z toną węgla… Świetnie.
Lokalsi, z tego co widzę, witają nas niemal chlebem i solą…
200 metrów od stacji kolejki WKD objawia się nam wzmiankowane w ogłoszeniu pudełko:
No nie jest to staroochocka kamienica z 1934 roku, ale bądźmy szczerzy: czy ja pasuję do staroochockiej kamienicy. No nie!
pudełko mieszkalne, drzewa, niebo, śnieg – no wszystko jest! żyć nie umierać!
A samo mieszkanie wyglądało tak:
[serious-slider id=”1085″]Polska norma uśredniona. Nie bądźmy jednak zbyt surowi! Przez ostatnie 30 lat zamieszkiwał tu Zdzisław z Grażyną, którzy wychowali tutaj i wyprowadzili na ludzi troje dorosłych już dzieci. Zwróćmy uwagę na zamiłowanie Grażyny do wyszukanych dekoracji, sztucznej roślinności, fantazyjnie drapowanych zasłon i strzelistych świeczników. O święci pańscy, trzymajcie mnie! Pan Zdzisław deklaruje, że oni mi chętnie wszystkie swoje meble zostawią, bo juz mają nowe w drugim mieszkaniu – robi mi się słabo, ale matka kopie mnie w kostkę, że przecież aktualnie nie mam nawet własnego łóżka, a darowanemu koniowi… Świetnie, zawsze marzyłam o brązach! Bierę! Gdzie podpisać?
I tyle. Wyjrzałam jeszcze przez okno, a ponieważ widok nie wywołał we mnie chęci natychmiastowego wyskoczenia przez nieistniejący balkon…
… postawiłam więc te swoje kulfony na umowie przedwstępnej i wyglądało na to, że nie ma juz odwrotu.
W głowie huczało mi: japierdolę-kurwa-mać-czy-ciebie-pojebało?!!! – ale postanowiłam to ignorować.
I tak oto, popchnięta przez samą siebie, mentalnie skoczyłam na główkę do pruszkowskiego stawu w Parku Potulickich…
… który to park rozpoczyna się zaraz po wyjściu z mojej nowej pruszkowskiej klatki schodowej…
i ciągnie się przez kolejne 23 hektary…
„(…) w tym zbiorniki wodne o powierzchni 8,5 ha i jest uznany za zabytek wpisany do rejestru zabytków pod numerem 623403. Założenie parkowe powstało na zlecenie hr. Antoniego Potulickiego w II połowie XIX wieku jako otoczenie klasycystycznego pałacyku Potulickich, projektantem był niemiecki architekt Karol Sparman. Zgodnie z panującymi wówczas tendencjami kompozycja uwzględniała istniejące ukształtowanie terenu oraz naturalny układ wodny złożony ze starorzecza rzeki Utraty i czterech stawów o łącznej powierzchni 8,5 ha. W ich rejonie rosną olsze, wiązy, a także jesiony, brzozy i lipy, zaś przy dawnym korycie rzecznym zespół podmokłych zbiorowisk szuwarowo-turzycowych. Na największym stawie znajduje się wyspa, na której została ustawiona figura Najświętszej Marii Panny, która po zmroku jest oświetlona. W 2010 w jego centralnej części uruchomiono fontannę, która poza walorami estetycznymi pełni również funkcję natleniającą. Zbiorniki są połączone ze sobą i z rzeką Utratą siecią kanałów, nad którymi wybudowano ozdobne mostki. Wyjątkowy charakter Parku Potulickich podkreśla cenny starodrzew, w skład którego wchodzą topole białe i szare, modrzewie europejskie, olsze czarne, wiąz szypułkowy, jesion wyniosły stanowiące pomniki przyrody. Istniejące warunki przyrodnicze sprawiły, że jest obszar naturalnego siedliska i miejsc lęgowych licznej fauny, a szczególnie ptaków.”
„W południowo zachodniej części parku znajduje się wpisany do rejestru zabytków zespół pałacowy złożony z powstałego ok. 1860 Pałacyku Potulickich, oficyny dworskiej i wozowni oraz lodowni. Przed pałacem znajduje się ustawiona w 1979 rzeźba Tadeusza Tchórzewskiego „Narodziny Narcyza”.
A to my – Olga i Marcin – w styczniu 2018 roku, u progu nowego życia:
Gdyby ktoś 5 miesięcy wcześniej powiedziałby mi, że… Marcin, Pruszków i cała reszta, to…
A jednak.
Wniosek z tego: you never know.
11 stycznia 2018 podpisałam akt notarialny i stałam się właścicielką pruszkowskiego kwadratu.
rzecz jasna od razu pojechaliśmy na nasze włości, rozejrzeć się co i jak…
„Tu się posadzi kwiatki, tam się zaora, tędy będzie płynęła rzeczka, a tam skalniak i wodospad!” – rzekłam.
No dobra, zimą wszędzie jest malowniczo.
Ale w Pruszkowie jest najzajebiściej!
Mam swój dom!!! Mam swoje pudełko na końcu świata!!!
Teraz mogę się w końcu przyznać, jak bardzo, bardzo, bardzo mi tego brakowało przez ostatnie kilka lat…
Już nigdy nie zdecyduję się, choćby z największej miłości, na mieszkanie „u kogoś”.
Muszę mieć własną norę. Ciasną, na zadupiu, gdziekolwiek, ale własną, moją, niepodległą.
Tylko tak mogę stworzyć dom. Będąc u siebie.
Witają państwa świeżo upieczeni pruszkowianie!
__________________________________________
na marginesie:
Cieszyłam się. Jasne, że cieszyłam się – najbardziej na świecie. Ale w środku nadal wszystko we mnie wyło i szlochało. Za Syd, za Starą ochotą, za dawnym życiem. To nie jest tak, że nową miłością zastępujesz tę starą, a dziurę w sercu maskujesz cukrowymi chmurkami, pocałunkami i pazłotkiem.
To nie ja zakończyłam związek z Syd; to nie ja rozwiązałam umowę o wzajemnej miłości do końca życia. Zostałam postawiona przed faktem dokonanym: to juz koniec, nic więcej nie da się zrobić, jesteś wolna, możesz już iść.
I kiedy w jeden dzień cały świat wali ci się na głowę – masz dwa wyjścia: możesz to przeżyć, albo nie. Możesz iść w stronę światła, nadziei, miłości – albo odmówić wszystkiego. Ja wybrałam to pierwsze. I kiedy wszechświat dał mi nową miłość – nie wahałam się ani chwili.
Nie da się odłożyć życia na później, prosząc o „dodatkowy termin” jak już się pozbierasz. Wszystko przychodzi i odchodzi. Albo coś łapiesz, albo puszczasz. Nie ma „zaklepywania” i trzymania sobie na potem. Bo życie stygnie. A opłakując utraconą miłość, będąc ślepym na to, co los daje ci w zamian, można wystygnąć wraz z nim. Doszczętnie. A to największy grzech.
Poszłam więc tą dziwną i krętą drogą żałoby i wesela – opłakiwania tego, co utracone i wdzięczności za to, co nowe i piękne. Nie jest łatwo, ale się da. Musicie mi uwierzyć na słowo.
__________________________________________
Potem przyszedł czas na remont. No dobra, remont to za dużo powiedziane.
Miałam kasę jedynie na pomalowanie ścian, kafelków i mebli.
Kiedy jesteś tarocistą, a Twoja dziewczyna jest pojebana…
Mimo że mieliśmy jeszcze kilka tygodni do powrotu Syd i mogliśmy wszystko zrobić na spokojnie – dla mnie każdy kolejny dzień spędzony w mieszkaniu na Starej Ochocie był katorgą. Nie mogłam tam być ani chwili dłużej. Dałam nam 2 tygodnie na przygotowanie mieszkania tak, by bezpiecznie wprowadzić doń Kumoka i Miszura.
Prawda była taka, że oprócz pierdyliarda pudeł z moimi lalkami i dioramami, ciuchów oraz 50 ton książek – nie miałam niczego.
za to wraz z mieszkaniem nabyłam komplet gustownych mebli w kolorze na wpół wyschniętego psiego gówna oraz czterodrzwiową szafę, która zajmowała całą ścianę dużego pokoju (na Starej Ochocie zwanego salonem), a z wyglądu przypominającą grobowiec Jagiellonów. Ku rozpaczy mego rodzonego Ojca, który kocha tego typu gabaryty, wymusiłam rozmontowanie szafy…
i przeniesienia jej pokaźnego fragmentu do przedpokoju – w miejsce uprzednio zdemontowanej meblościanki wieszakowej Black Red White. W przedpokoju widzimy też popiersie afrykańskiej piękności, którego nie dało się oderwać od ściany. Tata już startował, by ją kruszyć młotem pneumatycznym, ale ocaliłam dziewczę i powierzyłam jej ochronę naszego ogniska domowego, ofiarując jej w zamian ciepły i cichy kat za szafą…
W dużym pokoju zostało mi wiszące lustro, komoda (skórzany wypoczynek i szklany stolik robią wypad, bo choćbym miała siedzieć na skrzynkach i jeść z podłogi, to tego badziewia nie zdzierżę!) oraz mnóstwo miejsca….
Mój pierwszy zakup: ikeowy czterometrowy regał na książki.
Do tego używana kanapa z olx… (szklany stolik nie mieści się we framudze drzwi, trzeba go rozkręcić przed wypieprzeniem!)
pionowa gablota na martwego Jagiellona też robi wypad
skórzany wypoczynek (kanapa + fotel) ofiarowałam gratis panu hydraulikowi podłączającemu sedes i kabinę prysznicową.
7 godzin topless na drabinie czyli wysublimowana sztuka robienia klusek z farby lateksowej
cześć pracy, pruszkowiacy!
biblioteczka machnięta na biało
pierwsza warstwa farby na ramie lustra i komodzie
codziennie wieczorem wracaliśmy na Ochotę – do Kumoka i Miszura – dokumentnie zjebani robotą i cali ujebani farbą
każdy dzień przybliżał nas do przeprowadzki – tak sobie powtarzałam, podpierając się nosem upierdolonym białą farbą
wszystko robiliśmy własnymi ręcyma. z wyjątkiem zabaw z prądem, wodą i gazem – to zostawiliśmy mojemu kochanemu Tacie (nota bene geografowi z wykształcenia), który tyle razy był zmuszony poprawiać robotę po zawodowym pruszkowskim hydrauliku, aż w końcu stwierdził, że to chrzani i sam będzie robił ♥ oczywiście moja najmilsza Mama (także geograf) doradzała Tacie we wszystkim, więc w sumie była to praca zespołowa.
wszystkie zastane w mieszkaniu meble postanowiłam przemalować na biało…
ale żeby kolor głębokiego gówna pokryć śnieżną bielą – potrzebne było jakieś 666 warstw farby
a zaglądał ktoś do łazienki? zaraz, gdzie jest łazienka…?! była tu gdzieś chyba…
och! ona także jest w kolorze gówna! gówna pociągniętego złotym szlaczkiem!
no dobra, to sufit machniemy na niebiesko, a potem się zobaczy…
szlachetny kał kafelków pokryty został bielą (nuuuuda!)
a słomkowo-urynowy odcień podłogi zapaćkamy na szaro…
co prawda w instrukcji napisane było „mieszamy wiertarką:, a nie „rozpierdalamy po całej podłodze”, ale kto by się tam przejmował
i co? jest szara? jest!
trochę wyszło mi tą szarością za linie, ale nawet w przedszkolu nie byłam dobra w kolorowaniu
a teraz kuchnia… nie, nie mam siły.
nie, błagam, niee…
na biało, na biało, wszystko na biało! ale innym razem, bo juz nie mam siły.
kafelki w kuchni też miały zostać przemalowane, ale po kilkukrotnym zagotowaniu wody w czajniku zaczęły odpadać jeden po drugim… czary jakieś, ki diabeł…?
słabo mi, gdy patrzę na tę kuchnię…
i tak się na nią zapatrzyłam, że aż dostałam grypy z 40-stopniową gorączką.
ale nawet to nie przeszkodziło mi w kategorycznym żądaniu natychmiastowego wprowadzenia się na włości.
co zostało niezwłocznie uczynione.
jest to historia trudna i piękna. i przez prawdę w niej – niezwykle wzruszająca. śledzę ten blog od lat – więc widziałam tu zdjęcia różnych osób i różnych ciebie. a jednak gdy przyszedł wielki życiowy egzamin – bohaterów można policzyć na palcach jednej ręki. ważne jednak, że wszędzie w tym jesteś ty – teraz na nowo odnaleziona, poskładana i ucząca się chodzić po nieznanych ścieżkach. jesteś dzielna, jesteś silna, jesteś wzorem do naśladowania i powodem do dumy. mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna – przetrwałaś, ocalałaś, masz dom, masz schronienie.
Buziaki malutka :) dasz radę , jak zawsze :) och ty ty
Ciasne, ale własne, nawet w kolorze psiego gówna! Najcenniejsze, gdy zrobione własnymi rękami ♡
Love. Ja i moi synkowie też machnęliśmy malowanie w te wakacje. Jakoś im sie chyba nie do końca podobało, bo nastepnym razem chcą ekipę zamawiać…Trzymam za Was kciuki i mam nadzieję znów Cię zobaczyć w realnym świecie Zaziczku :*
rozumiem :) ja w lutym weszłam w posiadanie 56 m na grochowie. pomalowałam wszystko – drzwi, meble, grzejniki, parapety, skaj na drzwiach wejściowych, kafelki, sufit w łazience na granatowyprawieczarny :) wywaliłam tuzin pawlaczy i boazerkę. w wieku 39 lat pierwszy raz jestem u siebie, uwielbiam, cały czas coś domajsterkowuję, w dość żałosnych budżetach, ale jestem manualna, wiec jakoś to zaczyna wyglądać. no i trafiłam tu z ą ę sadyby, na którą kompletnie nie było mnie stać, biorąc pod uwagę potrzebę zmieszczenia 4 dzieci – 2 ludzkich i 2 psiokocich.
Odyseja pruszkowska 2018 :). Bardzo mnie cieszy, że znów masz swój kawałek podłogi. Parku za oknem zazdroszczę. I czekam na ciąg dalszy!