śniło mi się wczoraj że robiłam gdzieś straszny chlew międzyludzki i oborę towarzyską.
i że brodziłam po pas w soczystozielonej trawie podszytej ciemnym bagnem, w które zapadałam się miękko.
i że niechcący złamałam kartę sim w swoim telefonie. i że spadł deszcz.
i że miałam aksamitną torebkę w kolorze magenta.
a dzisiaj śniło mi się, że taka-jedna mnie pobiła i obcięła mi połowę włosów, szarpiąc przy tym strasznie.
a ja groziłam jej nożem kuchennym i próbowałam przytrzasnąć drzwiami.
a ona modliła się na schodach w kucki, po muzułmańsku. a może tylko płakała, nie wiem…
wstałam rano i dowiedziałam się, że william wharton nie żyje. nigdy go specjalnie nie lubiłam,
zawsze kojarzył mi się z poubieranymi w rozciągnięte swetry dziewczętami z oazy. tak jak coelho i carrol.
a janusz l. wiśniewski kojarzy mi się z młodymi pracownicami prowincjonalnych oddziałów banków.
piję czarną kawę z cukrem trzcinowym.
cukier trzcinowy kojarzy mi się z taką jedną sceną filmu „o lucky man” lindsaya andersona. ale bardziej z maczetą.
jeszcze w lipcu chciałam mieć maczetę. żeby wyjść z nią na ulicę i się mścić.
teraz, jesienią, zdecydowanie wolę cukier trzcinowy.