nie było innego wyjścia – dwie godziny (bez przerwy) gadania o literaturze
ożywiłyby nawet nieboszczkę, a co dopiero tak żywotną Zazie.
moja korepetytobiorczyni zdaje w poniedziałek poprawkę matury z polskiego,
a zgłosiła się do mnie trzy tygodnie temu „zielona” i wesoła. Ech, zazdroszczę ludziom tej beztroski!
Za to ja się głowię i kombinuję – jak „przerobić” cztery lata (nie)uczenia się
i 50kg nieprzeczytanych(!) przez nią książek w coś sensownego.
Chyba prędzej siebie na miazgę przerobię, niźli jej Przybyszewskiego czy Witkacego „przetłumaczę”.
Zresztą – po cholerę jej Goethe czy Sartre?! Czy ja się znam na – dajmy na to –
rachunkowości, statystyce i systemach informatycznych?!
Jedno jest pewne – egzystencjalizm, sonety krymskie i „czysta forma”
nie utrzymaja mnie na powierzchni wzburzonych fal życia społeczno-ekonomicznego.
Zresztą najpierw zabije mnie patos i metaforyka tych zdań, które teraz wypisuję.
Wzburzone fale to ja mam w mózgu (pogarsza mi się zapis EEG)
kiedy sobie pomyślę o własnej, niefajnej sytuacji.
Pracuję dorywczo, niestabilnie i średnio-opłacalnie, nie obroniwszy się jeszcze.
Jestem frajerem, co gorsza – frajerem bez dyplomu. Ue.
No ale się obudziłam (do-budziłam) w czasie tego frajerskiego gadania o literaturze,
to już sukces. Jak na mnie. Po jej wyjściu – kolejny szybki prysznic,
brak śniadania (jak zwykle), a nawet brak leków.
Ubrałam się na łapu-capu w byle-co i w biegu zmieniłam płytkę w maszynce grającej,
co to ją sobie dousznie montuję, by jakoś przebrnąć przez syf tego miasta.