2003-10-21
Siedzę, piję kawę. Na uszach muzyka – bardzo odpowiednia na tę porę roku – Tori Amos „Scarlet’s walk”.
Słucham i przypomina mi się listopad zeszłego roku…, a może początek grudnia?
Chodziłam cała zakręcona, pomieszana, poplątana – na okoliczność nieszczęśliwego „zakochania”
Chodziłam po ulicach, owinięta wielką, czarną, szydełkową chustą (tą, w której chowam cylinder, królika i szklaną kulę), wiatr wiał przeraźliwie, aż trzeba było mrużyć łzawiące oczy, więc momentami szłam z zamkniętymi, popychana z róznych stron przez wiatr i ludzi.
A ja szłam i strasznie mi sie chciało płakać z tej „miłości”, która przyszła tak nagle i zniszczyła poprzednią,
I Tori śpiewająca w mojej głowie, jak gdyby wgrana na twardy dysk mojej pamięci,
Podczas jednej z sesji jogi, gdy złozyłam sie cała w paścimottanasanie,
just keep your eyes on her
keep don’t look away
keep your eyes on her horizon
Ściśnięta w kokonie własnego ciała, ze łzami spływajacymi po policzkach,