Padało i wiało.
Wyszłam po nią na pętlę autobusową (tak, mieszkam na końcu swiata ;P)
Nie poznałam jej! Nowa kurtka narciarska i takie tam…, zmieniła się :)
Z parasolką wyginajaca sie ekwilibrystycznie na wietrze i rozbryzgujaca wokoł strugi zimnego deszczu wybrałysmy sie do pobliskiej „Żabki” po… wino :) i ciasteczka
A potem do mnie, gdzie obejrzałam sobie Lucy dokładniej i pod swiatło, gotujac dla nas obiad (hym, spaghetti… – bo nie dosc, ze łatwe, to i do wina pasuje…, alternatywą miała byc kasza gryczana z tofu i oliwkami, ale Lu nie dała sie przekonać, ze to równiez moze byc pyszne ;P)
Było miło i ciepło, lampki (zamiast na choince, której nie mam, bo mnie nie stac) wieszałysmy na scianie – oczywiscie, jeden sznur od razu popsułam, stojac na drabince i klnąc.
Chciałam zeby sie ładnie na płaszczyznie pionowej komponowały, wiec (na przekor galopujacej grawitacji) pomagałam lampkom gwozdziami, ktore wbijałam w sciane… puszka kukurydzy konserwowej (bo młotka sie jeszcze nie dorobiłam ;P)
Ale suka-grawitacja zwycieżyła (jak zwykle! dobrze, ze tym razem nie było to zwyciestwo totalne i nie spieprzyłam sie z tej nieszczesnej drabiny)
Koniec końców, ostro wkurzona, zerwałam lampki ze sciany (swoja droga- kiczowato toto wygladało) i wepchnęłam je do szklanej doniczki w kolorze yellow-banana, która ustawiłam na parapecie i całosc podlaczyłam
do elek(s)tryczności,
donica natychmiast sie rozgrzała i zaczeła emanowac blizej nieokreslonym aromatem zwiazków chemicznych odpowiadajacych za jej kolor czy tez inne parametry ;P
2003-12-22