ale raczej „widziadło przedsenne”.
Czarna, połyskująca bryła czegoś, co roboczo nazwałam „kamieniem z gwiazd”, zamajaczyła się przed moimi oczami, a raczej pod na wpół przymkniętymi powiekami.
Leżała na białym, kwadratowym talerzu z porcelany, takim na jakim serwowane jest sushi (nigdy w życiu nie jadłam prawdziwego sushi, ale jeśli jest serwowane na talerzu, to na pewno na takim).
W tle było jeszcze coś czerwonego, może serwetka, a może fragment orientalnego lampionu.
Kamień z gwiazdami spoczywał bezgłośnie tuż przede mną, wyglądał jak kawał czarnej nocy wykrojony nożem z ogromnej czasoprzestrzeni.
Nachylałam się kilkakrotnie, nie, nie oddychał miarowo, nie oddychał wcale.
A czasoprzestrzenie powinny szumieć, przynajmniej jakimś dalekim echem muzyki sfer.
Nie szumiał, nawet przykładany do ucha (toć byle muszla zaczyna wtedy szumieć, a co dopiero taki kamień księżycowy, a tu… NIC! Czyżbym była niegrzeczna ostatnimi czasy?)
A rano dokonałam szczegółowego opisu kamienia, który został rzeczowo i naukowo posądzony o bycie szkłem wulkanicznym..
Well, osobiście skłaniałabym się raczej do rozłupanego granitu..
Choć tak naprawdę wolę wierzyć, że był to kamień księżycowy albo bryła gwiaździstej nocy.
2003-12-29