punkt siedzenia a krzywa jesiennej depresji


a w redakcji wszyscy jacyś podkurwieni. dziwne. niby że zimno i chandra jesienna.
nie no, rozumiem. luksusowym samochodzikiem przez zziębnięte miasto, muzyczka w stereo,
kawka w papierowym kubku, kontrola mejkapu w lusterku wstecznym, wjazd na podziemny parking i windą pod samo biurko, gdzie czekają już sterty prezentów z tygodników Gala/Viva/Wielka dama tańczy sama, próbki luksusowych kosmetyków, zaproszenia na rauty, bale i bankiety oraz pokazy najnowszej kolekcji torebek ze skóry pterodaktyla.
normalnie depresji mozna dostać. galopującej.
to może opowiem, jak JA jechałam do pracy o siódmej rano, co?
no więc.
obudziłam się lekko zdezorientowana. jako że jeden zegarek wskazywał szóstą, a drugi siódmą.
za ch… nie mogłam sobie uprzytomnić, który z nich wskazuje czas zimowy i czy aby nie jestem już koszmarnie spóźniona.
i to tak koszmarnie, że normalnie sepuku na miejscu.
na szczęście jest tvn24. przeżyłam.

do czasu. gdy wyszłam na dwór, natychmiast mnie oszroniło. luzik.
świńskim truchtem do autobusu.
przydział miejsc stojących (sic!) w E-4 wyczerpał się już na pierwszym przystanku.
co oczywiście nie przeszkadzało kolejnym masom ludzkim w szturmowaniu wejścia na każdym kolejnym.
no bo przecież wiadomo, że miejskie krążowniki są plastik-elastik i rozciągają się bez ograniczeń.

wisiałam przeto na rurce, ściśnięta jak dobrze uwędzony baleron. a tłum gęstniał z minuty na minutę.
zawiesiste aromaty wieczorowych perfum wymieszane z tytoniowymi oddechami,
wyziewami pt „w sobote byłem na imieninach ździcha, a w niedziele jadłem kaszankie z podsmażanom cebulom”
oraz naftalinowymi emanacjami z paltek borostworowych babć.
i oczywiście nie można otworzyć żadnego okna, bo wszystkim zimno.
czułam się jak w cygańskim kurwa taborze.

widoczność zerowa, bo szyby zaparowane. ale nie szkodzi, uliczny korek odczuwałam całym ciałem.
a minuty mijały. oczami wyobraźni widziałam już czołową polską dziennikarke polityczną, jak zgrzyta zębami ze złości i pluje kawą na poranne gazety.
a mnie nie ma, bo se jadę.
i jadę.
i jadę.
i jadę.

no normalnie popychałam ten pieprzony autobus siłą woli.
kiedy drzwi puściły na placu wilsona, a tłum wysypał się na ulicę, byłam dopiero w połowie drogi.
jeszcze metro. i znów – limit miejsc stojących wyczerpał się już na dworcu gdańskim.
to chyba pierwszy symptom proroczej wizji pt „polska drugą japonią”. tokijskie tłumy w metrze już mamy.
no i oczywiście wszyscy kaszlą i kichają. taki typowy trend jesienny – „mam wirusa i nie zawaham się go użyć”.
fakinszit.

gdy wysiadłam na stacji centrum, byłam absolutnie szczęśliwa.
a jeszcze bardziej radował mnie fakt, że spóźniłam się zaledwie kwadrans.
od rana mam więc zajebiście dobry humor. naprawdę.
dobrze, że nie przyjechałam do pracy toyotą, tak jak B.,
która około 11-tej zjawiła się w redakcji z miną
„oboże-musiałam-wyjść-z-wanny-wypełnionej-kozim-mlekiem-i-płatkami 
róż-jakie-ja-mam-kurwa-ciężkie-życie”.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Scroll to top
0
Would love your thoughts, please comment.x