wciąż tak złorzeczę i klnę, aż mi się te słowa wszystkie do cna zdewaluują,
a wtedy już będę tylko milczeć.
swoją drogą, to straszne, że przy byle okazji na usta cisną mi się najgorsze przekleństwa.
czyżbym była aż tak wulgarna?
a może po prostu nie mam juz siły szukać synonimów do –
„jestem zła, rozżalona, niespełniona, poddenerwowana, niezaspokojona”?
mam ochotę kopnąć to wszystko z półobrotu, a potem jeszcze poprawić z bańki i na koniec splunąć.
myślę, że to o wiele łatwiejsze niż wziąć własne życie w swoje ręce i zrobić z nim/w nim coś sensownego.
jest to o tyle trudne, że za każdym razem, gdy słyszę „brać byka za rogi”, w wyobraźni widzę
żałosnego, sflaczałego ludzika, którym byk wywija na wszystkie strony, a potem – na finał – depcze.
myślę, że jest tu coś na rzeczy. psychoanaliza na przykład.
ale nie stać mnie chyba na taki luksus. wolę pigułki. nawet jeśli to tylko placebo.