nie dość, że niedziela, to jeszcze wiosna i jasność zaokienna, która nie pozwala mi usiedzieć w miejscu.
wyjść by się chciało i pohasać, ale przecież drugi etat się kłania i stosy białych kartek do zapisania treścią,
która jeszcze nie powstała, a rodzi się dosyć opornie.
nie potrafię tak szybko przestawić się z opcji „codzienne gierki korporacyjne”
na opcję „puszczam wodze fantazji i lewituję nad sofą”.
albo albo. nie umiem tego połączyć. i czuje coraz większy sprzeciw, narastający wewątrz bunt,
który w końcu – jak mniemam – doprowadzi mnie do ostatecznego rozwiązania sprawy
i stanowczego opowiedzenia się po jednej ze stron. to chyba oczywiste – po której.
kuleżanka z biurka mówi, bym wytrzymała do lipca.
co, kurwa, do lipca?! – pytam się, bo uszom nie wierzę.
ale widać – w korporacji – czas i honor to pojęcia względne.