2010-04-18
ponieważ są pewne granice, których przekraczać nie należy – w niedzielę wyłączyłyśmy w końcu telewizor
i poszłyśmy na długi spacer ulicami wyludnionej warszawy…
handel więdnie w słońcu, które zalewa i prześwietla wszystko w zasięgu wzroku
chowamy się przed nim w ciemnych tunelach, które prowadzą nas do zupełnie innego świata
świata, w którym traktat o manekinach zyskuje namacalny konkret
a zamiast cyfrowych matryc do utrwalania rzeczywistości używa się szlachetnych klisz foton
na których uwiecznia się dla potomnych wiekopomne momenty ludzkich wzlotów i upadków…
ulicę dalej, po przekroczeniu magicznych, acz nieco odrapanych wrót…
wpadamy w sam środek orientalnej międzykulturowej zupy, suto doprawionej religiami czterech stron świata…
spod kapelusza halucynogennego grzyba pozdrawia nas powabna dama
a generał tran hung dao grozi nam nożem do wołowiny w sosie słodko-kwaśnym…
malownicza pagoda zachęca do wejścia dymem kadzideł i terakotą z opoczna…
mieszkaniec pagody wygląda jak bogini Kali, ale to chyba nie ta bajka…
na szczęście wietnamska buda wygląda dokładnie tak jak wietnamska buda ;)
zakupiwszy co było do zakupienia, przez dziurę w murze…
wychodzimy na praskie podwórze
flagi, hymny i procesje. nie da się nie mysleć…
ale jeść trzeba. siadamy więc na skwerku
i dalejże! – doprawiać niedzielny rosół aromatami orientu
niedzielny obiad z plastikowego wiadra
tymczasem na skwerku – ciepło i rodzinnie, odlane z brązu warszafskie chopaki grają rzewnie „ta ostatnia nieedzieeeelaaa…”
i nagle ryk syren. punktualnie o 14.00. ostatnie tango pierwszej pary. na wawelu. odruchowo stajemy wszyscy na baczność,
w milczeniu… i trwamy tak w pełnym słońcu. szczęsliwi, że trwać możemy. chłopaki śpiewają i też w końcu milkną.
a potem jeszcze czesław śpiewa 'sen o warszawie’. i sen o żydowskim przytułku zamienionym w kukiełkowy teatr baj.
i o cerkwi dla radzieckich żołnierzy, żeby się czuli u nas jak w domu…
i o orientalnej scenie pozamałżeńskiej w dziupli wiekowego drzewa
pomne wszystkich opowieści – idziemy na lody do zoo
i natrafiamy na wiosnę – jak w mordę, że tak powiem, strzelił
skwer kwitnącej wiśni
i tancerze butoh po dendrologicznej metamorfozie
i kolorowe jarmarki z blaszanymi zegarkami i nadmuchiwaną fauną
może na plaży prażanin się smaży? przedzierając się przez bażiny, zmierzamy na plażę.
nadwislański brzeg z piosenki niejakiego czesława.
tajemniczy akwen i podwodne miasto w domyśle.
niebo bezchmurne nad nami. no, prawie bezchmurne.
spalone słońcem i odurzone powietrzem – ruszamy w drogę powrotną
wtem – na naszej drodze staje… kaczka. przygląda sie nam przez chwilę i odlatuje w nieznane. gdzie? nie wiem, nikt nie wie…
a my wracamy na pragę i rozchodzimy się do swoich domów. wracamy do codziennych gazet, śniadań i kolejnych kaw.
do tefauendwajściacztery, do autobusów i spersonalizowanych kart miejskich, do kredytów i rat, do negacji i abnegacji,
do wszystkiego, bez czego „nie”, choć lubimy myśleć, że „tak”.
komentarze ze starego bloga zazie-dans-le-metro.blog.pl