to lecimy do Walii.
a raczej suniemy saniami przez zaspy, zamiecie i zawieje śnieżne.
Okęcie daje radę. nic dziwnego, wiadomo przecież, że polski lotnik poleci nawet na drzwiach od stodoły.
tymczasem lotnisko w Bristolu grymasi od tygodnia. jeszcze we wtorek było zamknięte. gdyż spadł śnieg.
a wiadomo, że przy minus trzech Anglicy zamykają szkoły, a przy minus pięciu przestają wychodzić z domu. co za delikatny naród!
a my musimy lecieć, bo Mia Zoe na nas czeka i z radości przebiera małymi mięciutkimi nóżkami…
po spędzeniu bitej godziny w grzejącym silniki samolocie – juuuuuu, wystartowałyśmy!
tym razem oszczędzę wam pierdyliarda zdjęć chmur i krajobrazów z lotu mechanicznego ptaka, albowiem nie wzięłam aparatu.
serio. jestem zmęczona, znużona i jest mi wszystko jedno. nie mam ochoty na robienie zdjęć. od biedy popstrykam telefonem.
Bristol wita nas lekkim śniegiem i uogólnionym roztopem.
podpieram się nosem. nie spałam całą noc na okoliczność dedlajnu przed wylotem. sometimes hate my job.
karmelowa latte na bristolskim lotnisku podnosi mnie nieco na duchu
marzę jeszcze o chips& cheese…
i oto proszę, marzenia się spełniają…
napchani po kokardę jedziemy do dzidziusia ;)))
miłego wypoczynku:)
:))