mimo wpisu w akcie urodzenia Warszawa nigdy nie była „moim” miastem. jest po prostu za duża.
ja też jestem duża, ale za to bardziej lokalna. wydeptuję ścieżki wokół własnego gniazda
i bardziej mnie podnieca nowy warzywniak na skrzyżowaniu ulicy Pod Balkonem z ulicą Obok Kiosku
niż nowo otwarty ekstraordynaryjny, efemeryczny, kultowy i swagowy klub dla modnej młodzieży z ajfonami.
zresztą – bądźmy szczerzy – gdziekolwiek pójdę, czuję się zbyt staro, zbyt grubo, nie dość modnie i nie dość… oh, whatever.
jakieś 18 lat temu przychodziłam tutaj z Piotrkiem łowić ryby na spinning. przedzieraliśmy się przez łachy, piachy i krzaczory.
komary rypały, ryby nie brały, ale piwo smakowało wybornie. potem przychodziłam nad Wisłę z dziewczynami.
piłam grzane wino z termosu i wspinałam się z Astr. na most kolejowy.
30 kilogramów później stoję nad tą samą rzeką, pod mostami, z opuszczonymi rękoma…
a wokół mnie faluje tłum zajebiście zadowolonej z siebie młodzieży…
psssssykają zawleczki puszek i kapsle butelek, pstrykają instagramy, klikają facebooki. jestem w tym.
siedzę jak wielkie czarne ptaszydlo, jak osmalona kura, która w końcu po latach pogodziła się z faktem,
że nie będzie nawet kolibrem. ot, taka sytuacja.
młodzież jest ucieszona, pijana, modna i głośna. the world is not your oyster, Zazie. teraz należy już do nich.
dziewczyny są ładniejsze niż za moich czasów. nie wiem, czy to kwestia genów, zachodnich żurnali czy kosmetyków na wszystko.
piję Lecha Shandy. praktycznie odzwyczaiłam się od alkoholu, więc te 2,6 %. robi swoje.
oh, desperate Andy… Isn’t id dandy?
no więc ja – wielka czarna wrona – ruszam z posad i sunę na parkiet. ziemia drży, powietrze dudni.
anorektyczne piękności z szafiarskich blogów patrzą z przerażeniem jak zuchwale anektuję przestrzeń na parkiecie,
psując ogólną estetykę lokalu.
powiedzmy, że poszerzam im światopogląd – choć rozmiarówka w topowych shopach
kończy się na 38, udowadniam dziewczętom, że rozmiar 44 naprawdę istnieje i nie jest żadną urban legend.
być może przechodzę kryzys wieku średniego. albo po prostu mam wyjebane. nie wiem, nie chce mi się.
lampiony nad rzeką są fajne, ale chyba wolę wrócić na swoją dzielnię…
w sumie to napić się można wszędzie. pogadać też. tyle że dzisiejsza młodzież jakaś taka… małomówna raczej.