jest rok 1994. kwiecień, może nawet maj.
wielki, szary, rozciągnięty sweter mojego ojca.
potwornie gryząca szorstka wełna noszona na gołe ciało
w ramach bliżej niesprecyzowanej pokuty.
siedzimy z Piotrkiem na dwóch końcach łóżka, czytamy Herberta
i słuchamy ‘rearviewmirror’ przez głośnik kasetowego dyktafonu panasonic.
czuję w sobie zawrotną prędkość, z którą mknę naprzód
i wielki ciężar, który wciąż trzyma mnie tutaj i teraz –
w tym dziewczyńskim pokoju, w betonowym pudełku
na skraju wielkiego miasta.