przechyla się ku jesieni Ziemia, a ja kurczowo trzymam się kredensu, żeby tylko
nie osunąć się w dobrze znaną i jakże wygodną melancholię, chandrę i depresję.
w sobotnie popołudnie Syd zarządziła akcję „szukania jesieni” w Wilanowie…
… a ponieważ wszystkie moje Blajtki leżą zdekompletowane i nie mogą doczekać się wersji ostatecznej…
chwyciłam w biegu małą Middie Blythe Parson Grace – o roboczym imieniu Adele. albo Kiciuś.
nie mogę się zdecydować. tak naprawdę moje lalki dostają swoje imiona dopiero po customizacji.
wcześniej są po prostu lalkami, a ja ich zwyczajnie nie znam i nic o nich nie wiem…
jesień jest ekstra. mogłabym tak siedzieć godzinami w chłodnym, rześkim powietrzu,
wdychając lekko stęchłą wilgoć – przepełnioną zapewne zarodnikami grzybów i pleśni…
jesień jest cudowną fermentacją lata, w której niszczeje wszystko,
co dotąd budziło zachwyt w pełnym słońcu.
zdecydowanie wolę jesień, schyłek, zepsucie i wynaturzenie.
telluryczne bogactwo jak z portretów Arcimbolda.
dla mnie warzywa są piękniejsze od kwiatów.
oraz deszcze. rzęsiste deszcze, które zamazują krajobraz.
jakkolwiek – na wypadek deszczu jesteśmy przygotowane!
lubię też parasolki. pamiętam z dzieciństwa, że moim ulubionym zajęciem w pewnym okresie…
było siedzenie na kanapie pod rozłożoną parasolką i śpiewanie w swoim własnym języku
piosenek Elvisa Presleya, którego nagrania puszczał w weekendy mój Tato –
przez wielkie kolumny stojące na na naszym peerelowskim regale.
lubiłam zwłaszcza piosenkę Return to Sender oraz Devil in disquise
pamiętam też, że ktokolwiek usiłował wtedy zajrzeć pod parasolkę,
dostawał ostrą zjebę od rezolutnej czterolatki.
fanką Elvisa Presleya byłam aż do rozpoczęcia szkoły podstawowej, kiedy to w Tatowej książce „Asfaltowy Saloon” Waldemara Łysiaka
zobaczyłam zdjęcie nieżywego Elvisa w trumnie. bardzo to przeżyłam, nie powiem.
wracając do jesieni…
Syd szybko zaprzyjaźniła się z Kiciusiem. a ja jestem nieobecna. wycofana. nie wiem gdzie. pewnie gdzieś pod suchymi liśćmi.
Kiciuś ma liryczną duszę.mówi niewiele. jest skryta. to dobrze. ja też ostatnio głównie milczę.
Bruno Schulz, Druga jesień:
Wśród wielu prac naukowych, podejmowanych przez mego ojca w rzadkich chwilach spokoju i uciszenia wewnętrznego,
pomiędzy ciosami klęsk i katastrof, w jakie obfitowało to życie awanturnicze i burzliwe –
najbliższe jego sercu były studia nad meteorologią porównawczą,
a zwłaszcza nad specyficznym klimatem naszej prowincji, pełnym jedynych w swoim rodzaju osobliwości.
On to właśnie, mój ojciec, położył podstawy pod umiejętną analizę formacyj klimatycznych. Jego „Zarys ogólnej systematyki jesieni”
wyjaśnił raz na zawsze istotę tej pory roku, która w naszym klimacie prowincjonalnym…
przybiera tę przewlekłą, rozgałęzioną, pasożytniczo rozrosłą formę, która pod nazwą „chińskiego lata”
przeciąga się daleko w głąb naszych zim kolorowych.
On pierwszy wyjaśnił wtórny, pochodny charakter tej późnej formacji, nie będącej niczym innym,
jak pewnego rodzaju zatruciem klimatu miazmatami przejrzałej i wyradzającej się sztuki barokowej, stłoczonej w naszych muzeach.
Ta rozkładająca się w nudzie i zapomnieniu sztuka muzealna przecukrza się, zamknięta bez odpływu, jak stare konfitury,
przesładza nasz klimat i jest przyczyną tej pięknej, malarycznej febry, tych kolorowych deliriów, którymi agonizuje ta przewlekła jesień.
Piękno jest bowiem chorobą, uczył mój ojciec, jest pewnego rodzaju dreszczem tajemniczej infekcji, ciemną zapowiedzią rozkładu,
wstającą z głębi doskonałości i witaną przez doskonałość westchnieniem najgłębszego szczęścia.
Kilka rzeczowych uwag o naszym muzeum prowincjonalnym niechaj w tym miejscu posłuży do lepszego zrozumienia sprawy…
Początek jego sięga XVIII wieku i wiąże się z godnym podziwu zapałem kolekcjonerskim oo.bazylianów, którzy obdarzyli miasto tą pasożytniczą naroślą,
obciążającą budżet miejski nadmiernym i nieproduktywnym wydatkiem.
Przez szereg lat skarb Republiki, odkupiwszy za bezcen te zbiory od zubożałego zakonu, rujnował się wielkodusznie na to mecenasostwo,
godne jakiejś królewskiej rezydencji.
Ale następna już generacja ojców miasta, bardziej praktycznie zorientowana i nie zamykająca oczu na konieczności gospodarcze,
po bezskutecznych pertraktacjach z kuratorią arcyksiążęncych zbiorów, której usiłowała to muzeum sprzedać –
zamknęła je, zlikwidowała zarząd, wyznaczywszy dla ostatniego kustosza dożywotnią emeryturę.
W czasie tych pertraktacyj stwierdzone zostało ponad wszelką wątpliwość, że wartość tych zbiorów była grubo przeceniana przez patriotów lokalnych.
Poczciwi ojcowie nabyli w chwalebnym zapale niejeden falsyfikat. Muzeum to nie zawierało ani jednego obrazu pierwszorzędnego mistrza,
ale za to całe kolekcje trzecio- i czwartorzędnych, całe szkoły prowincjonalne, tylko fachowcom znane, zapomniane, ślepe uliczki historii sztuki.
Na obrazach neapolitańskiej szkoły starzeje się bez końca popołudnie smagłe i wędzone, jakby widziane przez ciemną butelkę.
Pociemniałe słońce zdaje się więdnąć w oczach w tych straconych krajobrazach, jak w przeddzień kosmicznej katastrofy.
I dlatego tak błahe są uśmiechy i gesty złotych rybaczek, sprzedających z manierycznym wdziękiem wiązki ryb wędrownym komediantom.
Cały ten świat jest dawno osądzony i dawno zamierzchły. Stąd ta słodycz bezgraniczna ostatniego gestu, który sam jeden jeszcze trwa –
sobie samemu daleki i zgubiony, wciąż na nowo powtarzany już niezmienny. Całą tę rupieciarnię starego piękna poddano bolesnej destylacji
pod ciśnieniem lat całych nudy.
– Czy potraficie zrozumieć – pytał mój ojciec – co oznacza rozpacz tego skazanego piękna, jego dni i noce?
Ciągle na nowo porywa się ono do złudnych licytacyj, inscenizuje udane wyprzedaże, hałaśliwe i tłumne aukcje, pasjonuje się dzikim hazardem,
gra na baissę, rozrzuca gestem utracjusza, marnotrawi swe bogactwo, ażeby trzeźwiejąc, spostrzec, że wszystko to jest daremne,
że nie wyprowadza poza zamknięty krąg skazanej na siebie doskonałości i nie może ulżyć bolesnemu nadmiarowi.
Nic dziwnego, że ta niecierpliwość, ta bezradność piękna musiała się w końcu wzwierciedlić w nasze niebo,
rozgorzeć łuną nad naszym horyzontem, wyrodzić się w te kuglarstwa atmosferyczne, w te arrangementy obłoczne,
ogromne i fantastyczne, które nazywam naszą drugą, naszą pseudojesienią.
Ta druga jesień naszej prowincji nie jest niczym innym, jak chorą fatamorganą, wypromieniowaną w wyolbrzymionej projekcji na nasze niebo
przez umierające zamknięte piękno naszych muzeów.
Jesień ta jest wielkim, wędrownym teatrem kłamiącym poezją, ogromną kolorową cebulą łuszczącą się płatek po płatku coraz nową panoramą.
Nigdy nie dotrzeć do żadnego sedna.
Za każdą kulisą, gdy zwiędnie i zwinie się z szelestem, ukaże się nowy i promienny prospekt, przez chwilę żywy i prawdziwy,
zanim, gasnąc, nie zdradzi natury papieru. I wszystkie perspektywy są malowane i wszystkie panoramy z tektury
i tylko zapach jest prawdziwy, zapach więdnących kulis, zapach wielkiej garderoby, pełen szminki i kadzidła.
A o zmierzchu ten wielki nieporządek i gmatwanina kulis, ten zamęt porzuconych kostiumów, wśród których brodzi się bez końca,
jak wśród szeleszczących zwiędłych liści. I jest wielkie bezhołowie, i każdy ciągnie za sznury kurtyn, i niebo,
wielkie jesienne niebo wisi w strzępach prospektów i pełne jest skrzypienia bloków.
– Jesień, jesień, aleksandryjska epoka roku, gromadząca w swych ogromnych bibliotekach jałową mądrość 365 dni obiegu słonecznego.
O, te poranki starcze, żółte jak pergamin, słodkie od mądrości, jak późne wieczory! Te przedpołudnia uśmiechnięte chytrze, jak mądre palimpsesty,
wielowarstwowe jak stare pożółkłe księgi! Ach, dzień jesienny, ten stary filut-bibliotekarz, łażący w spełzłym szlafroku po drabinach
i kosztujący z konfitur wszystkich wieków i kultur! Każdy krajobraz jest mu jak wstęp do starego romansu.
Jakże się świetnie bawi, wypuszczając bohaterów dawnych powieści na spacer pod to zadymione i miodne niebo,
w tę mętną i smutną, późną słodycz światła!
W ciszy tych dni głębokich i pięknych zmieniała się niepostrzeżenie materia listowia, aż pewnego dnia stały drzewa w słomianym ogniu
całkiem zdematerializowanych liści, w krasie lekkiej, jak wykwit plewy, jak nalot kolorowych confetti – wspaniałe pawie i feniksy,
które wstrząsnąć się tylko muszą i zatrzepotać, ażeby strącić to świetne, lżejsze od bibułki, wylinione i niepotrzebne już pierze.
Bruno Schulz, Druga jesień, pierwodruk opowiadania: Kamena (Chełm Lubelski), 1934 (15. XI), nr 3; s. 54-57
Śliczne zdjęcia, Twoja NOWA PRACA DORYWCZA – Fotografia ;)
Sam tekst też bardzo dobrze opracowany, ale połowy mądrych pojęć nie zrozumiałam xD
Ja tam idę w sukni ślubnej! Zaraz się przeziębię. A może ja straszę w Wilanowie?!