przekładam. odwlekam. opóźniam.
nie tylko napisanie czegokolwiek na blogu, ale także ruszenie z kopyta w stronę, którą niby sama sobie obrałam, odrobinę jedynie przymuszona przez splot dookolnych zdarzeń.
wiele się we mnie zmieniło. jeszcze więcej poszło precz.
i choć z czasem przestałam wierzyć, że to w ogóle możliwe, to jednak w końcu stało się najważniejsze.
otóż
nie istniejesz.
null. blank. zero. tak jakby nigdy cię nie było. odzyskałam kontrolę. a przede wszystkim – siebie samą.
kurz po bitwie opadł, horyzont wydaje się czysty, powoli wschodzi słońce.
mija drugi miesiąc bez leków. normalnie to zapierdalałabym już z podkulonym ogonem po receptę na paroksetynę, ale tym razem – o dziwo! – trzymam się zacnie. powoli i na powrót oswajam się z chaosem. ogień znów zaczyna się we mnie tlić.
wróciłam też do porzuconego dawno tarota.
tym razem bardziej niż na serio.
no kto by pomyślał…? ;)
Gratuluje :)
Biała szałwia palona w soli? a ja zawsze brałam węgielki
Aja, ja też zawsze palę na węgielku trybularzowym, ale tu na focie – niespodziewana akcja „oczyszczania” u przyjaciółki, od której dostałam nową-starą talię ;)