… i zacząć życie od zera w nowym miejscu
Nie wiedzieć czemu zawsze lubiłam sądzić – choć awanturnicze przygody i osobliwe doświadczenia przeczyły temu na każdym kroku – że moje życie biegnie utartym i w miarę przewidywalnym torem. O tym, że nie do końca tak jest, ostatecznie przekonałam się w styczniu 2018 roku, kiedy omijając wszelkie obowiązujące reguły*, wystrzeliłam się w kosmos i wylądowałam w Pruszkowie (o czym zresztą pisałam Wam w jednej z notek: “Pojechać na spacer do Pruszkowa i przypadkowo kupić tam mieszkanie”].
O tym, co wydarzyło się potem, piszę niniejszym w tej oto notce oraz kilku następnych, które zawieruszyły się gdzieś w archiwum mojego bloga, bezskutecznie czekając na opublikowanie. A było to tak:
Pruszków, jaki jest, każdy widzi…
Urodzona w stolicy, zasiedziała na Pradze, potem królująca na Tarchominie, aż wreszcie osiadła na Starej Ochocie – zostałam oto wyrwana z wygodnych pieleszy, strzaskana przez życie po ryju (celem nawiązania bliższego kontaktu z rzeczywistością) i na własne życzenie osadzona w Pruszkowie.
Oczywiście, że żartuję i celowo przesadzam, ale kpię w tym momencie z samej siebie i tego, że zawsze podkreślałam, że nie potrafiłabym żyć w małomiasteczkowym klimacie.
Tymczasem proszę, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma, królewno! I oto w wieku lat 40. dowiedziałam się o sobie czegoś zupełnie nowego: „zawsze” oraz „nigdy” tak naprawdę nie istnieją, a jeśli nawet łudziłam się, że jest inaczej, to oto niniejszym rezygnuję z nich bez żalu. Ze smutkiem, owszem, bo niespodziewane rozstanie po 10 latach związku nie jest najmilszą wersją rzeczywistości, ale skoro już mleko się rozlało, to trzeba iść bałaganić gdzie indziej…
Oto miś. Prawie w niego wdepnęłam, gdy leżał w początkach lutego, rozmoczony na chodniku przy ul.Prusa.
Podniosłam, osuszyłam szalikiem i zaniosłam do domu.
Zamieszkał na lodówce, bo mi wygląda na polarnego.
Podczas gdy ja nieśmiało oswajam przestrzeń, Kumok momentalnie czuje się jak u siebie. Grunt to być obywatelem świata, a raczej – jego niepodzielnym władcą!
Miszuś radzi sobie raczej nieśmiało, przy wsparciu swojej przybocznej świni.
jako przewrażliwiona Matka niepokoję się o Kumoka, która w zasadzie nic już nie widzi, a nasze nowe mieszkanie jest labiryntowo kręte i pełne zakamarków, które Kumok uparcie zwiedza, raz po raz wpadając na coś lub szamocząc się pośród bałaganu…
tymczasem Miszunia zajęła strategiczną pozycję na kanapie i się jej konsekwentnie trzyma. Bo sami przyznacie, że trzeba mieć w życiu jakieś zasady!
Poranki w Pruszkowie okazują się nadzwyczaj malownicze…
ale reguły gry pozostają twarde:
Droga do sławy gwarantowana!
Ja idę z czasem, z postępem, z osiągnięciami. Mieszkam w Pru, jestem kobietą z pazurem, tapirem i jęzorem!
Pytacie w listach do redakcji, czy w Pruszkowie kwitnie życie kulturalne i nocny clubbing. Odpowiedź brzmi: a jakże! Wbiliśmy na ostatkowy bal dla seniorów w lokalnym domu kultury, gdzie w progu powitały nas zamaskowane karnawałowo i natapirowane damy z tacami pączków, świergoczące i podskakujące wokół nielicznych przedstawicieli płci dawniej uznawanej za męską.
Kolejnego tygodnia próbowaliśmy zabawić się walentynkowo podczas tournee po pruszkowskich… eee… lokalach gastronomii rozrywkowej. Niestety wszystkie… trzy (czyli: pizzeria, kebab i McDonald’s) okazały się niezbyt romantyczne.
Na szczęście prawdziwa sztuka się nie dezaktualizuje i rok w rok można grać to samo, wystarczy tylko przerobić plakat markerem.
A teraz efekt WOW! Miałam jechać do Ikei, ale okazuje się, że asortyment pruszkowskich sklepów w pełni zaspokaja moje potrzeby estetyczne!
i oto – najmodniejsze słowo roku: DZBAN nabiera w Pruszkowie zupełnie nowego, odświętnego znaczenia
mój osobisty zboczeniec z propozycją na dzisiejszy wieczór?
ach nie, to asortyment sklepu Pepco!
namierzyliśmy jednak fajny antykwariat w Pruszkowie. jest nadzieja na zacną rozrywkę!
i pozostając w tematyce czytelniczej – większość mojego dobytku, z którym przywlokłam się do Pruszkowa, stanowią książki
które Marcin pracowicie układa na półkach pod moje dyktando
od czasu do czasu z ogólnego pierdolnika przebłyskuje coś na kształt… mojego nowego domu ♥
a dom jest tam, gdzie są ci dwaj…
ej, ja rzadko wspominam na blogu, że Kumok i Miszur to są dwie dziewczynki, prawda?
tymczasem mój nowy Partner Życiowy okazuje się umysłem tyleż pięknym, co abstrakcyjnym:
– Symetria jest estetyką głupców… – refleksyjnym tonem rzecze Marcin do mojego Ojca, kiedy obaj stoją w przedpokoju, podziwiając swe dzieło: krzywo skręconą szafę, w której jedne drzwi wiszą 2 cm wyżej niż drugie.
Kurtyna…
… milczenia.
Jak widzicie, Kumok ma na wszystko wy*ebane i śpi sobie w najlepsze w pozycji bochenka pszennego chleba, ja zaś – by **uj jasny nie strzelał mnie co chwilę na tych moich dwóch osobistych inżynierów z bożej łaski – dla relaksu przemalowuję kolejne meble na biało. Tak to jest, jak nie masz nic i zbierasz po znajomych niepotrzebne gabaryty w rozmaitych kolorach.
niestety pudeł, pudełek i pudełeczek nie da się przemalować na kolor niewidzialny, lecz trzeba je gdzieś po prostu upchnąć…
i tu dochodzimy do sedna problemu…
[serious-slider id=”1116″]
moje mieszkanie wcale nie jest małe…
ono jest po prostu jakieś takie… mało pakowne.
sytuację pogarsza fakt, że wbrew obowiązującej modzie nie jestem minimalistką, mam w dupie porządkowe metody Marie Kondo oraz…
dysponuję pokaźną kolekcją osobliwych artefaktów, absolutnie niezbędnych mi do tworzenia mikroświatów na potrzeby mojej książki o von Burkhardtach. Przecież po to był mi potrzebny trzeci pokój!
A, właśnie! oto hit marca 2018. Kanapa z Ikei, która zaklinowała się w przedpokoju. Poniżej podaję przepis na sukces:
1. Dostań w prezencie od przyjaciół fajną kanapę wraz z transportem i wniesieniem do chaty.
2. Wróć do domu i zastań kanapę, porzuconą przez tragarzy w popłochu i zaklinowaną w pionie w przedpokoju. (Nie sposób jej ruszyć ani w jedną, ani w drugą, no ni chuj!!!)
3. Możesz się teraz do niej przytulić i udawać, że leżysz. Tyle że w pionie. Ale luz, nie bądźmy drobiazgowi!
PS. Nie, nie da się jej rozkręcić i w częściach wnieść do pokoju. Próbowaliśmy. Zamiast śrub ma nity!!!
I tak sobie żyliśmy w symbiozie z ową kanapą zaklinowaną w przedpokoju jakieś 72 godziny, mając tym samym mieszkanie przedzielone dokładnie na pół – przy czym łazienka i kuchnia znajdowały się po jednej stronie, a nasza sypialnia i pokój po drugiej. Aby przedrzeć się z jednej strony na drugą, należało nabrać powietrza, zamknąć oczy i taranem głowy forsować kanapę, torując sobie drogę dla reszty ciała. Przejebane, powiem wam.
W końcu nasza cierpliwość wyczerpała się i Marcin rozpiłował nity kanapy, a następnie – pod osłoną nocy – robiąc totalny rozpierdol na klatce schodowej, wynosiliśmy ja w częściach na śmietnik, skąd rano od razu zniknęła, gdyż taka była atrakcyjna.
Opłakawszy nieodżałowaną kanapę, wróciliśmy do naszych codziennych czynności
i rutynowej pato-egzystencji na pruszkowskiej melinie
czy to są odpowiednie warunki dla naszego Chińskiego Cesarza? wygląda na to, że tak.
kiedy spod hałd pudeł i rupieci wynurzyła się w końcu nasza sypialnia…
przygotowałam mopsom super wygodne legowisko…
wyszłam wziąć prysznic, a kiedy wróciłam…
mali cyrkowcy zajęli już należne im miejsca. … i po balu, panno lalu!
pruszkowskie poranki niezmiennie mnie zachwycają. coraz bardziej podoba mi się myśl, że jestem TUTEJSZA.
okazuje się, że DOM mogę sobie zrobić wszędzie. a tam, gdzie Dom, tam moje dwie lampy – ta pierwsza, na szklanej pomarańczowej podstawie, to lampa, którą mój Tata przywiózł ze Szwecji jakieś 40 lat temu. Wychowałam się z nią i ukochałam ją sobie od wczesnego dzieciństwa. Stała w naszym rodzinnym mieszkaniu w przedpokoju i co chwilę dostawała w klosz a to piłką do nogi, a to rakietą tenisową, a to ktoś zawadził o nią ręką. Modliłam się w duchu, żeby nic jej się nie stało. Marzyłam o tym, by była tylko moja. I jest.
Drugą lampę kupiłam w 2003r. w Ikei, urządzając moje pierwsze mieszkanie. Nie jest może arcydziełem dizajnu, ale kocham światło, które mi daje. Nie wyobrażam sobie mojego domu bez niej.
Kiedy spod stert badziewia zaczęła z wolna wyłaniać się podłoga…
dostaliśmy z Marcinkiem takiego pierdolca, że aż nakupowaliśmy alkoholu i zaprosiliśmy znajomych
honory pani domu czyniłam do trzeciego kieliszka włącznie, a potem…
a potem to już się posypałam, wiadomo. rozpacz i rozpamiętywanie traumatycznych przeżyć minionego półrocza.
na szczęście uogólniony brak pieniędzy chroni nas od alkoholizmu
zapierdalam ze zleceniami jak dzika, dostając kolejnego ataku cieśni nadgarstka, ale i tak nam na nic nie starcza
kiedy kończy się karma dla mopsów, a ja nadal czekam na przelew, do mopsiego menu wjeżdża gotowany ryż
ale w końcu Mbank się nade mną lituje i daje mi kartę kredytową. zdjęcie na karcie nie pozostawia chyba złudzeń, na co potrzebna mi jest ta kasa…
na moje dzieci ♥
a szczególnie na tego oto króla dżungli
byle jak staram się łączyć koniec z końcem i zrobić nam dom. ze zbieraniny cudzych mebli, naczyń wygrzebanych u rodziców w piwnicy, chaotycznych dodatków…
dokładnie taki, jaki chcę. nie muszę nikogo pytać o pozwolenie, nie muszę się tłumaczyć, prosić, przepraszać, chodzić na palcach…
mogę sobie zrobić kolorowe jarmarki
tylko czemu ja ryczę, głupia?! za czym ja płaczę?
czy można być szczęśliwa i nieszczęśliwą jednocześnie? można. bardzo można.
dlatego chowam się pod kocem i pochłaniam wagony słodyczy…
i kilogramy czipsów… i tyję, rosnę, puchnę.
ale i tak wypłakuję oczy całymi tygodniami…
gdyby nie Marcin, nie przeżyłabym tego…
gdyby nie te dwie sieroty, nie dałabym rady…
Marcin jest Piękną Duszą i czystą radością życia
daje mi siłę i nadzieję
prowadza mnie na spacery
[serious-slider id=”1117″]
Żeby nowe zwyciężyło nad starym. Żeby zimne powietrze trochę mnie otrzeźwiło z tej rozpaczy, żeby pierwsze przebłyski wiosny wybudziły mnie z tego letargu… Do życia. Bo trzeba żyć. Trzeba przyzwyczaić się do nowych dekoracji, nowych miejsc, nowych ludzi, nowych codziennych ścieżek, nowych zwyczajów…
Będzie dobrze. Już jest dobrze. Zły czas minie we mnie.
Ale na razie jest mi trudno i ciężko. Nie wiem, co czuję i czemu wciąż ryczę.
Luty i marzec okazały się najcięższe. Kiedy emocje opadły i zostały już we mnie tylko łzy, które muszę wypłakać z siebie do końca, do ostatniej kropli.
najtrudniej jest, gdy znów budzę się…
w oddali coś jaśnieje.
wszystkiemu wbrew
uśmiecha się.
na powierzchni słońce. a ty pisz. pisz, pisz i dalej idź.
ciszej nic nie mów, bo mnie rozpraszasz.
ale czyj to głos?
to ja twój anioł – będzie dobrze.
śmiejesz się? – i o to chodzi.
Dziękuję. Zachwyt (zdjęciami, umiejętnościa opisywania codzienności) i wzruszenie (no, wiadomo).