nie dalej jak wczoraj kozaczyłam na blogu,
że taka jestem twarda, zdietowana i wcale nie cierpię z głodu.
oł jee, wystarczyło poczekać aż nadejdzie PMS –
dzisiaj gotowa jestem odgryźć sobie głowę.
więc kiedy ssanie w żołądku osiąga poziom krytyczny
i zaczynam z nerwowo omiatać rzeczywistość wzrokiem
w poszukiwaniu czegoś konkretnego i naprawdę sycącego –
biorę siebie na sposób i uderzam w kimono. nawet na godzinę,
byle tylko dotrwać do ustalonej pory kolejnego posiłku.
no chyba że jestem w pracy – wtedy pluję jadem i zieję ogniem
na inne dzieci ze Sputnika. zwłaszcza gdy wpierniczają na moich oczach
czekoladę, pieguski i kolorowe batoniki. albo obiad z pobliskiej stołówki.
śniło mi się dzisiaj, że pożarłam czekoladowe cukierki z bożonarodzeniowej choinki.
nie pamiętam nawet ich smaku, bo momentalnie poczułam się tak straszliwie
i przeokrutnie winna, że wszelkimi sposobami próbowałam je
zwrócić rzeczywistości, zanim złowrogie tłuszcze, cukry i kalorie
zaczną przenikać do mojego organizmu.
niestety żaden ze sposobów nie okazał się na tyle skuteczny,
by odeprzeć atak wcielonego zła na moje biedne ciało.
potem było jeszcze lepiej.
zupełnym przypadeczkiem dowiedziałam się od mojej ex-dziewczyny,
że związek ze mną był bardzo stresujący,
ale za to wyjątkowo stymulujący intelektualnie.
yyy… o co chodzi tym ludziom, nie rozumiem…
a na dodatek klient. co prawda nie z tych awanturujących się,
bo pod krawatem i z pełna kulturą, ale – na boga! – ileż razy można
debatować nad jednym i tym samym??! i w dodatku zmieniać zdanie??!
można, olga, można. jesteś w tym mistrzem.
no i taki to miałam dzień, kochany pamiętniczku.
oczywiście, że nie złamałam diety. no bez takich!
tymczasem jutro kolejny dzień PMSu.
idę zmywać gary. muwałt.
Przyłączysz się? Ciałopozytywnie o życiu, tyciu i chudnięciu