oto początek nowego roku – rzekłam. i tak się stało.
wstałam rano, bez przytomności, ale jednak.
byłam na siłce, nie mówię że nie – spociłam się, zmęczyłam, wszystko jak trzeba.
nie przewidziałam jednak, że moje “nowe” to także “nowe” dla innych. jak zwykle.
wieczorem zadzwonił do mnie K. – czyli wiecie kto. albo i nie wiecie. mniejsza o to.
otóż w nocy z soboty na niedzielę wylatuje do Gruzji. na forever. do prawosławnego monastyru.
to długa historia, którą zamknęłam w sobie i za sobą przeszło 10 lat temu.
ale wiecie jak to jest. raz kogoś pokochasz, to już kochasz zawsze.
nawet jeśli te 10 lat temu niecnie go porzuciłaś i poszłaś w cholerę. może nawet dlatego tym bardziej.
tak więc spłakałam się w środku, w czesiu. zaskowyczało coś żałośnie
w czeluściach mojego czarnego spleśniałego serduszka.
życzyłam mu jednak szerokiej drogi, pomyślnych wiatrów i wszelkiego spełnienia.
when I’m gone no need to wonder if I ever think of you
the same moon shines – the same wind blows
for both of us
Let us cling together as the years go by – oh my love, my life
In the quiet of the night let our candle always burn
Let us never lose the lessons we have learned
no i szlocham sobie w środku jak kretynka, nie wiedzieć czemu i po co.
nigdy nie byłam w Gruzji. przecież to jakiś koniec świata…
z tego wszystkiego poszłam się upić. martini w Posłańczyku jest lepsze
niż wódka na Pradze, szampan w Paryżu i wino Byx na Mazurach.
jest mi – oh, sooo… rzewnie.
no i tak to mniej więcej jest z tymi uczuciami.
niby mijają, więc odchodzę, a one i tak osadzają się we mnie warstwami.
powiedziałam dziś Moncziczi, że miałam dwóch narzeczonych i sześć narzeczonych.
niniejszym przepraszam wszystkich i wszystkie.
jeśli dziś jest piąty września, to jutro będziemy w Łodzi, a tymczasem urodziny obchodzi
Freddie Mercury, którego wyznawczynią byłam przez długie lata i właściwie jestem nią do dzisiaj.
to moja pierwsza wielka miłość. odziedziczona po Tatusiu, rzecz jasna.
acha, nigdy nie ukrywałam, że najbardziej lubię wczesne Queen –
tak mniej więcej do albumu Hot Space z 1982.
chociaż jako 7-latka najbardziej lubiłam „Invisible man” z obłędną gitarą basową Johna Deacona:
Now I’m in your room and I’m in your bed
And I’m in your life and I’m in your head
Like the CIA or the FBI
You’ll never get close never take me alive
tyle o mnie.
dziękuję, dobranoc.
ja wiem,kto to K
Łódź wita :)