w obszernym katalogu moich grzechów głównych i błędów kardynalnych
poczesne miejsce zajmuje występek zaniechania, popełniany niestety świadomie,
bezwstydnie i permanentnie. oraz na wszelkie możliwe sposoby.
trochę z głupoty. trochę z beztroski. ale głównie ze strachu.
jeśli ktoś podejdzie do mnie zbyt blisko; jeśli coś weźmie mnie z zaskoczenia
lub po prostu wydaje mi się na tę chwilę zbyt trudne, zbyt niepokojące
albo nawet zbyt dobre, zbyt fajne czy zbyt obiecujące –
to ja wtedy, ni mniej ni więcej, tylko… spierdalam! w podskokach! aż się za mną kurzy.
dlatego też mam na koncie milion niewykorzystanych możliwości, zaprzepaszczonych szans,
zaniedbanych powinności, porzuconych konieczności, niedokończonych czynności.
niezbyt to chwalebne, ale jestem mistrzynią uników, ucieczek i gwałtownych odwrotów.
zacieram po sobie ślady i udaję, że przecież tak naprawdę to nigdy mnie tu nie było.
nawet przyparta do muru – idę w zaparte: zawzięcie strugam wariata,
namiętnie rżnę głupa i uporczywie udaję Greka. bo przecież kompletnie nie wiem, o co chodzi.
ewentualnie robię palcami pstryk! i znikam jak dżin. bo przecież mnie to nie dotyczy.
zaprzeczam. odcinam się. wycofuję.
żeby nie czuć. nie myśleć. nie chcieć. nie walczyć. i nie ponieść porażki.
i właśnie dlatego zazwyczaj ją ponoszę.
bo przecież nieobecni nie mają racji.