z rejestru strasznych snów

myślę sobie, że te wszystkie sny to takie zadośćuczynienie
mojego Mózgu – dla mnie – za tę bezsenność, którą muszę znosić
za każdym razem, gdy On zapragnie we mnie drążyć, węszyć, dręczyć,
kręcić się w kółko, wariować, wrzeszczeć, łkać i przepraszać.
potem w nagrodę dostaję bajkę, czasem śmieszną, czasem straszną –
ale zawsze precyzyjnie utkaną z najdziwniejszych wątków,
najbardziej kolorowych nitek i nanizanych nań połyskujących szkiełek,
które odbijają w sobie tysiące równoległych światów.

mam to szczęście i przekleństwo, że dokładnie i ze szczegółami
pamiętam swoje sny – rejestruję i odtwarzam kolory, smaki, zapachy,
emocje i niespodziewane zwroty akcji. niektóre z nich zapisuję –
tak jak ten sen z 2004 roku, który przyśnił mi się
tuż po obronie mojej pracy magisterskiej i był jednym
z najpiękniejszych, a zarazem najbardziej głębokim i bolesnym
z moich snów. pamiętam, że bardzo go odchorowałam
i przez wiele dni nosiłam go w sobie jak ciężki kamień pod sercem.
aż w końcu spisałam go i zamieściłam na blogu.
cały ten sen był niebieski.

 

dzisiaj wklejam go ponownie, bez zmian w zapisie.
dodałam tylko pasujące klimatem wizualizacje z internetu –
bo bajki z obrazkami lepiej się czyta.

 

*     *     *

27 maja 2004 roku przyśniło mi się, że jestem matką…

która szuka swojej kilkuletniej córki w labiryntach korytarzy jakiegoś dziwnego instytutu medycznego,
futurystycznego laboratorium czy opuszczonej kosmicznej stacji badawczej. Panowała ciemność.
Wiało grozą, atmosfera tego miejsca przywodziła na myśl „Królestwo” von Triera,
choć równie blisko majaczył się „Szpital Britannia” Andersona.

Szukałam więc mojej zaginionej córki, jak się okazało – porwanej przez naukowca-psychopatę
eksperymentującego z ludzkim materiałem genetycznym.

dox-lab
[W rozmowie przypominał nieco Schulzowskiego Doktora Gotarda wypowiadającego słowa,
od których ciarki przechodzą po plecach:
„- Żyje, naturalnie – rzekł, wytrzymując spokojnie moje żarliwe spojrzenie. –
Oczywiście w granicach uwarunkowanych sytuacją – dodał, przymrużając oczy”]

Tam, w tym ciemnym i opustoszałym szpitalu, przekrzykiwałam jego łagodne i kojące:
„Proszę się nie martwić, wszystko jest w porządku…”, pytając histerycznie – „Gdzie jest moja córka?!!!”

„Jest…, jest…, tylko spokojnie – chwycił mnie za ręce i usiłował uspokoić.
Czułam, że coś jest nie tak.

Nie mogąc dłużej znieść mojej histerii, a może obawiając się kłopotów, bo odgrażałam się,
że narobię szumu „na zewnątrz” (swoja drogą – wynika z tego, że owo laboratorium było zamkniętą,
autonomiczną przestrzenią „poza światem”) – no więc, z litości, albo i ze strachu, powiedział wreszcie:
– „Ona JEST…” (z naciskiem na „jest”, które zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej) – „Pozwolę pani ją zobaczyć…”
i wyjął z kieszeni klucz. Wypowiedział przy tym słowa brzmiące jak szyfr – podał mi jakąś dziwną lokalizację,
której nie byłam w stanie zapamiętać, więc zapisał ją na kartce i razem z kluczem wepchnął mi w dłoń,
popychając przy tym ku wyjściu, bym wreszcie znikła mu z oczu.

lab_room_restricted_area_deus_ex_3_dlc_by_gryphart-d4guy18

Długo błądziłam po ciągnących się w nieskończoność lub kończących niespodziewanie korytarzach –
oznaczonych numerami, wąskich i ciemnych jak podziemne tunele,
gdzieniegdzie blado oświetlonych bzyczącymi jarzeniówkami.

Mijałam setki metalowych drzwi, na których nijak nie mogłam doszukać się
kombinacji liter i cyfr zapisanych na kartce. Wchodziłam coraz głębiej i dalej,
czując, że z każdym krokiem oddalam się od świata.
Idę do Niej. Do mojej Córki. Czuję jej obecność.

To dziwne, ale wcale nie nasłuchiwałam jej głosu czy oddechu,
jak gdybym przeczuwała, że byłoby to… nadużyciem, nadmiernym i niestosownym
wobec tego stanu, w którym znalazło się moje dziecko .

Dotarłam w końcu do właściwych drzwi. –„Żeby tylko pasował…”
zaklinałam, wkładając klucz do zamka.
Jest.

Laboratory

Puste, ciemne laboratorium, od podłogi do sufitu wypełnione kapsułami z ciekłym azotem.
Sektor A-8. Trafiłam bez problemu. Otworzyłam metalową pokrywę –
z białych oparów azotu wyłonił się metalowy stelaż z dziesiątkami opatrzonych etykietami fiolek.
Na kartce miałam jeszcze jeden numer, tym razem już samej fiolki, ale nie potrzebowałam go.
Znalazłam ją intuicyjnie.

Dotknęłam lodowatego szkła, nie czułam zimna.
To była ONA. Miała na imię chyba Anna
[…nie, nigdy nie nazwę mojej córki tym imieniem…].
Niewielka, mieszcząca się cała w dłoni fiolka
wypełniona była bezbarwną, nieco galaretowatą substancją.
Miałam wrażenie, że bije od niej światło, choć pewnie tylko mi się wydawało.
Moja córka, Anna.

18life-video-articleLarge

Mniejsza o to, że jest tylko fiolką materiału genetycznego, nawet nie człowiekiem,
lecz raczej bezcielesnym wspomnieniem dawnej idylli z kimś, kogo się kochało.
Kogo się kocha.

To dziwne, ale nie mogłam sobie przypomnieć jej twarzy.
Czy była podobna do mnie? Nawet nie wiem, ile miała lat…
Wiedziałam tylko, że jest Moją Córką i że kiedyś byłyśmy szczęśliwe.

– „Zabieram Cię stąd… uciekamy, maleńka…” – powiedziałam do mojej Dziewczynki-Fiolki,
którą kurczowo ściskałam w dłoni, choć pewnie nie powinnam jej tak ogrzewać.

Nagle usłyszałam czyjeś kroki w korytarzu. To on.
Przyszedł po mnie, zaniepokojony zapewne tak długą nieobecnością.
Schowałam fiolkę pod rzucony na podłogę sweter, a sama pochyliłam się nad stelażem,
udając, że jeszcze nie znalazłam: -„Nie ma… nie wiem…” – jęknęłam bezradnie,
a on odepchnął mnie od kapsuły i sam zajął się szukaniem:
-„W tym kwadracie – mówił, wskazując rzędy fiolek – mamy mężczyzn pomiędzy 20 a 30 rokiem życia,
tu kobiety… o! a tu dzieci… zaraz znajdziemy…” – i podnosząc każdą do światła, czytał etykiety.

Test-Tube

„To koniec…” – pomyślałam, usiłując nie patrzeć w to puste miejsce po Annie,
którego on jeszcze nie zauważył. Przykucnęłam na podłodze, mówiąc, że jest mi słabo, że muszę do toalety.
Spojrzał na mnie zniecierpliwiony, prawie z obrzydzeniem.
Zgarnęłam z podłogi sweter wraz z fiolką i powłócząc nogami wyszłam z sali laboratorium.

Toaleta przypominała dworcowy kibel. Z kosza na śmieci wystawała góra zużytych ręczników papierowych.
– „Dziwne…, kto mył ręce w toalecie dla pacjentów? Przecież tu nikogo nie ma… – pomyślałam.
I zaraz zrobiło mi się głupio – Nie ma? A te tysiące fiolek z uwięzionymi wewnątrz… ludźmi?
Ale przecież nawet oni nie myją rąk…”.

Z zakamarków bardzo niebieskiego robionego na szydełku swetra
wyłuskałam fiolkę. Świeciła. Fluorescencyjna galareta,
a w niej zawieszone jak gdyby drobinki brokatu.
Moja Córka jest ze mną, przy mnie. I … świeci.

Byłam spokojna, choć nie potrafiłam za bardzo wyobrazić sobie naszego przyszłego życia:
Anna/fiolka na górnej półce domowej lodówki? Na stole zamiast wazonu?
Przy moim łóżku jako nocna lampka?

Z tych głupich rozmyślań wyrwał mnie… głos (?) Mojej Córki.
Nie, nawet nie głos. Raczej myśl, która przekazała mi w jakiś telepatyczny sposób.
Bardzo silny sygnał -przekaz, któremu nie byłam w stanie się sprzeciwić.
– „To bez sensu, mamo… Nie uciekniemy. Stąd nie da się uciec…” – dźwięczało w mojej głowie.
Patrzyłam na fosforyzującą substancję, która „mówi” do mnie, a ja jej wierzę.
I wiem, że ma rację. I wiem, co powinnam zrobić.
I wiem, że ona tego chce…

I nie bolało mnie, nie czułam żadnej rozpaczy,
kiedy odkręcałam fiolkę i wylewałam jej świetlistą zawartość do kosza na śmieci,
na stertę pogniecionych ręczników, a Ona nikła momentalnie.
Razem z Nią zanikało we mnie wszystko.

W następnej scenie zobaczyłam siebie (a obraz jest już czarno-biały)
jako ubraną na czarno pokojówkę w domu bogatych państwa,
którzy wyjechali, najpewniej do uzdrowiska.
Miałam biały fartuszek i taki sam czepek,
moje oczy pomalowane były bardzo mocno czarną kredką,
a na policzkach widniały czarne zacieki od łez.
Siedziałam bezwładnie na pięknej, bogato zdobionej sofie.
Byłam pijana.

Diary-of-a-Chambermaid-2

 

*      *      *

 

Subscribe
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Katarzyna Zielińska

Strasznie straszne, i nie dziwię się że nie mogłaś go przegonić z mózgu. Ze wszystkich strasznych snów jakie kiedykolwiek miałam, najgorsze były te o dzieciach – albo że nie mogę ich znaleźć, nie umiem uratować, albo ze dzieje im się jakaś krzywda i to z mojej winy. Naprawdę wolę walczyć z hordami zombie albo sama ulegać rozczłonkowaniu.

Bogna Wilk

Wow ! Mega sen. Trochę nawet lemowski. Nastrojem bardzo przypomina mi Solaris. Mega mega. Powinnaś wydać książkę z opowiadaniami na podstawie snów.

Scroll to top
2
0
Would love your thoughts, please comment.x