rzadko, naprawdę rzadko i w wyjątkowych przypadkach ulegam fascynacjom męskimi wokalami.
i moja orientacja nie ma tu nic do rzeczy. po prostu – w męskich głosach zazwyczaj brakuje mi
tego rozdzierającego liryzmu, krystalicznej wrażliwości i absolutnego wyczucia rytmu.
owszem, zdarzają się wyjątki.
george, jeff, thom.
a teraz jamie.
poległam. z rozkoszą.
jestem absolutnie zakochana.
ten do bólu niepozorny chłopiec
wydaje mi się wcieleniem boga seksu.
oto potęga dźwięku.
YYYYYh, to miało być do poprzedniego postu, przepraszam najmocniej. Wybacz.
już czytam i już przenoszę!! dzieki! :)))
Och, mi też się wkręcił strasznie swego czasu. Byłam nawet na koncercie – to niesamowite, jak szybko przeszedł mi wkurw po ponad godzinnym opóźnieniu, gdy na scenę wyszedł ten niepozorny, pyzaty, misiowaty facet i zaczął śpiewać.