witam was, drodzy radiosłuchacze przed radioodbiornikami, po krótkiej przerwie spowodowanej nagłym przypływem świadomości i towarzyszącego jej dyskomfortu emocjonalnego, który na szczęście minął. wraz z kilkoma innymi kwestiami, o których innym razem.
dzisiaj będzie o jednej z moich ukochanych piosenek.
tej, która ma w sobie coś takiego, że gdy tylko ją usłyszę, to zaraz się cieszę,
choćbym nawet nie chciała.
[Stevie Wonder, I was made to love her]
pisałam już chyba kiedyś na blogu, że ta przesłodka i urocza piosenka towarzyszyła mi codziennie pewnej słonecznej wiosny roku 1998, kiedy to – będąc na pierwszym roku studiów – nosiłam wełniany szary golf (sic!) pod brzydką sukienką w kwiatki, miałam dziwne okulary i włosy długości 3 milimetrów, oprócz tego czytałam jakieś dzikie ilości książek o jeszcze dzikszych tytułach, pisałam pracę zaliczeniową z literatury staropolskiej o poezji Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego i teologicznym zakładzie Pascala…
… a w tak zwanym międzyczasie zakochałam się nieprzytomnie w pewnym chłopcu, koledze z roku, ale za Chiny Ludowe nie chciałam się do tego przyznać i postanowiłam całą tę „krępującą sprawę” przeczekać. w końcu jednak znudziło mi się to „przeczekiwanie”, bo koniec końców się przyznałam i spędziłam z owym chłopcem 5 lat życia. w związku. a potem kolejne 10 lat w przyjaźni, która nadal trwa. time goes by. kilka dni temu chłopiec ów, coraz bardziej zbliżający się do czterdziestki, powrócił z prawosławnego monastyru w gruzińskim Nikozi, by objąć we władanie maleńką cerkiewkę na południu kraju.
tymczasem:
Steve Wonder napisał “I was made to love her” w 1967, wspólnie z własną matką Lulą Mae :)
i od tego czasu każdy szanujący się wokalista czuł się w obowiązku nagrać swoją włąsną wersję tego utworu. zupełnie nie rozumiem po co.
bo chyba sami przyznacie, że wykonanie Wondera jest absolutnie bezkonkurencyjne i próżno szukać coveru, który sprostałby oryginałowi choćby w kilku procentach. no ale przecież nie byłabym sobą, gdybym nie poszukała. no i tak. przesłuchałam pierdyliard różnych wersji, łącznie z wykonem małoletniego Michaela Jacksona, którego skądinąd naprawdę kocham, lecz nawet on nie dał sobie rady. ten kawałek wymaga totalnej szczerości, nieokiełznanej radości i prawdziwego zakochania.
i nagle. i wtem.
o…?
o-o…?
oh! oh!
but… who the fuck is Ed Sheeran?!!
[Ed Sheran, I was made to love her – cover]
ok, chłopie, udało ci się. you did it!
… i znów świeci słońce!
Ed… potrafi mnie zauroczyć każdym kawałkiem… swoim czy nie… Facet ma.coś w glosie!