Jako że od wielu lat zajmuję się hobbystycznym nurzaniem ciała i ducha w odmętach depresji i nerwicy – przeplatanych wybuchami obsesyjno-euforycznej miłości do życia oraz codziennym zwykłym pajacowaniem spod znaku Pikusia – wydawać by się mogło, iż poszukiwanie Sensu zlokalizowanego gdzieś wyżej i bardziej transdendentnie, nigdy nie było moim celem. Bo skoro już się nurzać, tarzać i pogrążać, to na całego, bez żadnych kół ratunkowych i dmuchanych rękawków. W sumie tak, ale niestety nigdy nie byłam na tyle konsekwentna, by z pełnym przekonaniem uprawiać nihilizm z dekadencją, skutkiem czego zawsze żyłam w permanentnym rozkroku pomiędzy negacją a afirmacją życia we wszelkich jego przejawach.
Niestety pech chciał, że jestem osobą głęboko areligijną i mimo moich usilnych prób przypadłość ta nie chce minąć, trzymając mnie uparcie i kurczowo, niczym lokalny wioskowy diabeł za nogę na rozstaju dróg.
Nie dość, że nie jestem z tego wcale dumna, to jeszcze odczuwam swego rodzaju zażenowanie ubogością własnego ducha niezdolnego do zawierzenia temu lub innemu prorokowi i oddania się w dobrze naoliwione tryby precyzyjnie skonstruowanego perpetuum mobile prawd objawionych, które pozwala pokornie znosić wszelkie przeciwności losu, znajdując w nich sens i naukę niezbędną do rychłego oświecenia, tudzież zbawienia poprzedzonego ostrym zwyobracaniem w czyśćcu.
Odkąd pamiętam szalenie pasjonowała mnie idea religii i grup wyznaniowych, do których należały moje szkolne koleżanki. Śpiewy, gitara, chóralne modlitwy, duchowy przywódca w postaci księdza Arka czy innego animatora mentalnego. Bardzo, ale to bardzo chciałam się przyłączyć, należeć i współistnieć – przestrzegać zasad, wyznawać prawdy, uznawać zwierzchnictwo. Ale nie mogłam, po prostu nie byłam w stanie.
A próbowałam wielokrotnie – od prawa do lewa, od góry do dołu; od katolicyzmu, przez prawosławie, judaizm, buddyzm, taoizm i gnostycyzm. Począwszy od czytania świętych ksiąg i natchnionych tekstów, przez uczestniczenie w rozmaitych obrzędach i rytuałach, na uczęszczaniu do specjalnych grup mentalnego wsparcia skończywszy. Owszem, wszyscy byli mil; dawali herbatę, ciastka i kolorowe obrazki; mówili, że mnie kochają i że jestem potrzebna oraz, że ich Szef Szefów ma dla mnie przeznaczone specjalne miejsce w swojej drużynie.
Niestetyż: dupa, nic z tego. Tak jakbym była pozbawiona jakiegoś genu pozwalającego w spokoju ducha uwierzyć.
Cechuje mnie daleko idąca indyferencja – by nie nie powiedzieć: nonszalancja – w kwestii istnienia boga i nic na to nie poradzę. Jestem agnostyczką. Nie “wierzę” oraz nie “nie wierzę”. Ja po prostu nie wiem. Nie wierzę ani w istnienie, ani w nieistnienie, lecz nie wykluczam żadnej z tych opcji. Tyle że żadna z nich mnie nie dotyczy.
“Wierząca niepraktykująca”? Bzdura, wymówka i hipokryzja, która wielu z nas utrzymuje w poczuciu komfortu, że “w razie czego ostatecznie jak trwoga to do boga”.
Pamiętam, że od zawsze złościł mnie i oburzał zakład Pascala, którym – wymachując wprawnie niczym lassem – przebiegli księża łowili zagubione owieczki, zaciskając na ich szyjach lęk przed błędnie skalkulowanym ryzykiem. Psychologiczna gra w trzy kubki i wiara płynąca ze strachu przed spudłowaniem? To nie fair.
Czasem zazdroszczę katolikom pychy i zuchwałości, z którą patrzą na świat i całe dzieło stworzenia, tudzież ewolucji. Nie rozumiem tego spojrzenia.
Dowodem na istnienie boga nie może być sama wiara. Bo wiara nie może być dowodem na nic, nie może być też żadnym źródłem wiedzy. To błąd logiczny, myślenie od dupy strony. Jak można być czegoś pewnym, skoro podstawą tej pewności jest wiara.
Tymczasem nie mam żadnych dowodów na istnienie boga,. Nie mam również żadnych dowodów na jego nieistnienie.
Nie jestem niewierząca.
Jestem niewiedząca.
Agnostycyzm nie jest łatwizną, na którą idę, nie mogąc się zdecydować w kwestii wiary. To świadomy wybór i decyzja podjęta wiele lat temu, po przeanalizowaniu wszelkich dostępnych mi danych. Wydaje mi się to uczciwe – zarówno wobec siebie samej, jak i tych, którzy wierzą.
Dlatego nigdy i z nikim nie rozmawiam na temat rzekomego istnienia bądź nieistnienia boga; nie dyskutuję z prawdami wiary, nie polemizuję z przykazaniami, nie kwestionuję zasad i podstaw. Kiedy jednak ktoś mówi mi, że nie mogę być dobra, szlachetna i jednoznaczna moralnie, pozostając w “szarej strefie” agnostycyzmu – to w kieszeni czuję nóż, kosę i kamień.
Nie jest mi wszystko jedno.
Jest mi bardzo nie wszystko jedno.
Dlatego wciąż się zastanawiam.
Zwłaszcza teraz, gdy potrzebuję pomocy, wsparcia i poczucia jakiegoś wyższego sensu – zastanawiam się, co mogłoby mi pomóc?
Astrologia, fizyka kwantowa, ezoteryka czy transerfing rzeczywistości?
Codzienne trenowanie wdzięczności, głębokie wybaczanie, ho’oponopono?
Jedyne, w co wierzę, to materia i energia.
We wszystkich swoich formach i przejawach.
Mogę z tym zrobić cokolwiek.
niestety? pech? ależ.
trochę w tym kokieterii, ale jednak wsparcie sił wyższych bardzo by mi się teraz przydało ;)
Trudno nie wierzyć w nic. Może Pema Chodron? Lub inny jakiś mędrzec.
ale Pema jest buddystką, prawda?
To może Ekchart Tolle. Areligijny, wyszedł z depresji, lęków gdy doświadczył oświecenia. Bardzo sensowny gość.
„Wierzę w zwierzę” – cudzysłów, bo nie moje, ale fajne.
Wierzę w mopsy. Moim prorokiem jest Kumok ❤️
Ja w buldogi francuskie, choć mojego Regisa już nie ma tu…:(
Skoro wierzysz w energię to może załóż swój „Wysokoenergetyczny Kościół Zazie”. Bez sensu jest wierzyć w cudzych Bogów! :*
Ja wierzę w jedzenie :))
Oooo ja też. Nawet myślałam o kościele latającego potwora spaghetti….
Wszystko jest energią ☺ Do Twojej listy jeszcze bym dodała Hunę, afirmacje, medytacje,ustawienia Berta Hellingera,ayahuascę, aktywność fizyczną i wyrzucenia zbędnych rzeczy z mieszkania.
Bardzo ciekawy zestaw, przyjrzę się mu dokładniej :)
Bardzo ciekawy zestaw, przyjrzę się mu dokładniej :)
Mnie również zaskoczyłaś. Kiedyś, w latach młodości, paliłam trawę i uważam, że moja obecna – i od lat – wiara, wzięła się stety, niestety, z tamtych doświadczeń ;). Co nie zmienia faktu, że jest bardzo trwała. Ale nie umiem się podporządkować i znaleźć we wspólnocie (buddyjskiej). Bardzo Cię porusza chyba Twoja – jak to określiłaś – niewiedza. Poszukujesz, co samo w sobie jest odpowiedzią na dziurę duchową (myślę, że jest ona realnym brakiem, głodem w sferze ducha, a nie psychiki), a kto szuka, ten pewnie znajdzie. Bardzo Ci tego życzę. No i nigdy nie czuję się lepsza, bo w coś wierzę. Nie czuję się też „pogłebiona” lub oświecona. Robię za to mikrokroczki w dobrą stronę, pewnie dzięki mojemu Nauczycielowi. Ale Ty też przecież je robisz (może wcale nie w skali mokro!) , dzięki swoim własnym walorom.
Trafnie to określiłaś – „dziura duchowa” – jako głód, brak i potrzeba. Oraz tęsknota za autorytetem, Nauczycielem, przewodnikiem duchowym. Nie mam już pomysłu, gdzie go szukać i w którą stronę iść. Potrzebuję realnego człowieka, a nie brodatego wujka wysoko w chmurach…
Jestem pod wrażeniem tego tekstu choć nie spodziewałam się, że go tutaj przeczytam. Czemu nagle takie przemyślenia?
Wcale nie nagle, mysle o tym bardzo duzo i często. Ale dopiero teraz o tym napisałam ;)
Zazie, jestem o pokolenie starsza od Ciebie – ale moge podpisac sie obiema rękami pod tym tekstem. i nie wstydzimy sie ,że nie wierzymy w krasnoludki i nie zazdroscimy:)
W krasnoludki nawet byłabym skłonna uwierzyć ;)))