warto czerpać z życia pełnymi garściami, wyciskać je jak cytrynę i wykorzystywać każdą chwilę do cna.
dlatego fajnie i stylowo jest sobie stanąć na dziobie tonącego okrętu, twarzą do zachodzącego słońca, rozłożyć ręce w geście… nie wiem… orła białego, kate winslet – i poczuć się królową świata.
a potem otworzyć oczy, przetrzeć je ze zdumienia na widok potężnej góry lodowej, która – choć od dawna widoczna na horyzoncie, cały czas wydawała się jedynie fatamorganą – a teraz znienacka wyrosła tuż za burtą i… cyk! bum! bęc!
jaka piękna katastrofa. orkiestra gra, lampiony mrugają, a Zazie tańczy i śpiewa szlagiery radia Nostalgia.
decyzja o sprzedaży naszego ochockiego mieszkania i powrocie na Tarchomin wydaje się być już przesądzona – z racjonalnego punktu widzenia. jednak irracjonalnie odwlekamy moment realizacji naszego ewakuacyjnego planu-be, naiwnie licząc na to, że może coś się jednak zmieni albo wydarzy się jakiś cud.
na przykład taki, że przyjdzie wróżka i puknie mnie w głowę czarodziejską różdżką, a ja momentalnie zdrowieję i zamieniam się w dziarską przebojową dziewczynę, która z wiarą we własne możliwości i mocnym ukierunkowaniem na sukces idzie na etat do agencji reklamowej i zarabia normalne pieniądze, za które można się utrzymać w tym kraju.
druga opcja jest taka, że Syd (której stan zdrowia kwalifikuje ją w zasadzie na rentę inwalidzką) zdrowieje w trybie ekspresowym, zamienia się w cyborga i pracuje jeszcze więcej, bo nie musi już ani jeść, ani spać.
trzecia opcja jest taka, że zbieramy do kupy to, co mamy – czyli dwie chore dziewczyny, dwa chorowite mopsy, kredyt hipoteczny na 30 lat oraz nasze nieszczęsne *esiąt tysięcy kredytu konsumpcyjnego – i próbujemy stanąć na głowie. jeszcze bardziej.
nie chcę opuszczać Ochoty. nie mogę. wracając na Tarchomin, musiałabym pożegnać się nie tylko z ochockimi kamienicami i parkowymi alejkami, ale także – a raczej przede wszystkim – z moimi lalkami, dioramami, miniaturami, domkami, scenografiami oraz całą lalkową pracownią, która na 40 metrach tarchomińskiego pudełka po prostu nie ma racji bytu. i tak oto skończyłyby się moje wielkie marzenia o robieniu lalkowych książek.
Dziewczyny, a czy chwilowym wyjściem z sytuacji nie byłoby wynajęcie Ochoty i przeprowadzka na Tarchomin? Ochotę wynajmiecie za większą kasę, być może ta różnica pozwoli Wam przetrwać gorszy czas, a jednocześnie nie stracicie Ochoty?
Niedopsz. A opcja odwrotnej sprzedazy nie oplaca sie?
A nie da się odwrotnie? Tzn. sprzeda Tarachomin?
To nie takie proste. Po pierwsze wartość Tarchomina jest zaledwie homeopatyczną kropelką w oceanie naszego kredytu hipotecznego na Ochotę. A gdyby nawet sprzedać Tarchomin, to po odliczeniu „podatku od wzbogacenia” oraz drugiego podatku – od mojej darowizny dla Syd – ostatecznie zostałaby mniej niż połowa wartości Tarchomina. Taki mamy klimat, takie mamy państwo.
Ale dlaczego „podatku od wzbogacenia”? Nie mogłybyście za kasę z Tarchomina nadpłacić kredytu? Czyli wykorzystać jej „na cele mieszkaniowe”?
Według polskiego prawa ja i Syd – mimo ponad 7 lat związku, wspólnego zycia i gospodarstwa domowego – jesteśmy dla siebie kompletnie obcymi osobami. Nie mamy żadnej „wspólnoty majątkowej” ani nawet prawa do posiadania wspólnych dóbr. Tarchomin jest moją własnością hipoteczną, Syd wzięła na Ochotę kredyt sama, bo pan w panku odradził kredyt na spółkę, pietrząc rozmaite trudności formalne. Rozmawialysmy z doradca finansowym, który poinformował nas, że ja sama, sprzedając Tarchomin, zostałabym z kasą traktowaną przez przepisy jako „wzbogacenie się” – i musiałabym zapłacic podatek 20%, ponieważ byłam właścicielką mieszkania krócej niż 10 lat. A ponieważ Syd jest dla mnie „obcą osobą” to nie mogę tak po prostu dołozyc jej kasy do kredytu, albo zrobić to poprzez akt darowizny, który także jest opodatkowany 20%? Więc wartość Tarchomina zostanie uszczuplona niemal o połowę.
Droga Zazie!
Nie jestem pewna czy pan doradca finansowy nie wprowadził Was w błąd. Jeśli wskażesz mi adres, pod którym mogłabym do Ciebie napisać prywatnie, chętnie rzucę okiem na Wasze papiery, może coś się uda wymyślić…
sąsiadka Mollybloom
Oczywiście nie znam szczegółów Waszej sytuacji, nie miejsce i nie czas na roztrząsanie, nie taki zresztą jest mój zamiar. Ale pan doradca się myli – 5 lat, nie 10.
Hm, a gdybyś sprzedała Tarchomin i za tę kasę kupiła udział w mieszkaniu Syd na Ochocie? Pewnie musiałby wyrazić na to zgodę bank, który udzielił kredytu na zakup tego mieszkania, ale może by i udzielił. Rozważałyście taką opcję?
i dokładnie – 5 lat, nie 10.
no i jak zwykle Zazie jak zakręci młynkiem tzw. kwestii formalnych – to dziada z babą nie uświadczysz! namota a potem człowiek prostować blacharkę musi młotkiem i toną szpachli. Zatem: obywatelka Zazie zapamiętała sobie czym Ją/Nas rodzeni rodzice postraszyli czyli właśnie, że 20% podatku i jeszcze u mnie podatek od darowizny kolejny. Skorzystałam w końcu pomocy z doradcy podatkowego i pani Elżbieta zaleciła co następuje: sprzedaż mieszkania (dokładnie po 5 latach jak mówicie nie ma podatku, a Zazie ma powyżej) udzielenie mi pożyczki, od której zapłacę 2% i włożenie jej na poczet mieszkania. Rozwiązanie o którym pisze Ola K. jest możliwe (ale to ja mam kredyt wyłącznie) i Zazie mogłaby zostać dopisana do kredytu ale wiąże się to ze sprawdzaniem zdolności kredytowej powtórnie a Zazie takiej nie posiada i wspólnie też nie mamy takowej – stąd ja sama wzięłam kredyt. Byłam również u naszego doradcy z banku i przeprowadzałam symulację, jeśli wpłacimy pieniądze z mieszkania na pokrycie podstawy zadłużenia, to rata spadnie o tyle co uzyskujemy mniej więcej z wynajmu Tarchomina więc to nie ma większego sensu, ta sprzedaż nas nie ratuje zbytnio. Jedyne co nas ratuje to Pani Matka Burkhardziego rodu osiągająca zawrotny sukces kasowy ;) bo ja jestem benedyktyńskim ciułaczem i na zmianę tego statusu bym nie liczyła. na tym wyjaśnienia zakończono. ;) ps. dziękuję za Waszą czujność!
poszło.
Ty wiesz :***
Na razie poszło malutko, ale mam nadzieję, że to dopiero początek :-)
pierwsza jaskółka czyni wiosnę! <3 dziękuję!