kaonashi

nie chce mi się gadać. nie chce mi się otwierać ust. wszystko, co powiem, wraca do mnie głuchym echem i brzmi jeszcze bardziej absurdalnie niż zazwyczaj. w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak czekać. skrobać paznokciem w szklaną taflę, bębnić opuszkami palców, pozostawiając niewyraźne ślady, po których i tak nie sposób do mnie...

oh zazie, fatty boom boom!

odkąd, wraz z tegoroczną wiosną i dużą dawką paroksetyny, wyszłam z trwającej niemal rok depresji – znów zaczęłam malować oczy i rozpuszczać włosy, a kupiwszy sobie pół tuzina czarnych spodni (zdolnych pomieścić parostatek, orkiestrę dętą oraz mnie samą) oraz tyleż samo czarnych bluzek o powierzchni co najmniej spadochronu – zaczęłam także bez większych problemów wychodzić...

chaos.zip

wszystko robię jednocześnie. sprzątam. piszę. piorę. maluję blajtowe eye-chipy. chcę wyjść. zapominam po co. wróciłam do normy. 40 mg paroksetyny trzyma mnie w pionie. mogę nawet rzec: jestem radosna. seroxatowo beztroska. nie mogę jednak pojąć czemu od zawsze uderzam w życiu albo tylko w niskie – albo wyłącznie w wysokie tony. nigdy pośrodku. nie jest...

między słowami.

– Daj mi słowo. – Hm? – To znaczy wymyśl je dla mnie… – Ale jak to? – No wiesz, podaj mi jakieś słowo… Takie zaklęcie, które będę sobie mogła powtarzać, kiedy znów będzie źle i nie będę miała siły… – Rododendron. To jedno z moich ulubionych słów. – O, ładne. Dziękuję.     ro-do-den-dron...

say your prayers, little one

nie, nie mam już depresji, chce mi się żyć, serio. ale kryzys zawodowy jest głęboki jak rów mariański. czemu? otóż mam pewne wyobrażenie, jak powinnam funkcjonować, pracować i działać: ile stron dziennie mam napisać, ile lalkowych ubranek uszyć, ile pomysłów wygenerować. z tego diametralnego rozdźwięku pomiędzy moimi oczekiwaniami a możliwościami rodzi się frustracja, która żre mnie...

zakręcona, zakręcona.

  hermetycznie zamknięta w dźwiękoszczelnej kapsule, eliminuję niechciane bodźce: zbyt ostre światło, gwar ludzkich głosów, odgłos telefonu i przychodzącej poczty, drażniący dotyk, ciepło obcego oddechu. słoik z zakrętką typu twist-off. filtrowany oksygen. buforowane życie. it’s so cosy in my rocket.   now the old ways don’t seem true stick stop blue you’re only shifting  in...

nach Groojetz! || wycieczka na oparach benzyny

miniony tydzień zainspirował mnie do podjęcia pewnych decyzji i nakręcenia ajfonkiem filmu moralnego niepokoju: przerażenie w oczach – bezcenne!     czy da się przejechać ponad 100 kilometrów na oparach benzyny? och, według Zazie oczywiście, że ofkors! moja siła perswazji jest tak powalająca, że zdołałam przekonać Syda, że po drodze będzie jeszcze bombilion stacji benzynowych…...

krajobraz po bitwie

no dobra, różowy orzeł wylądował i pewnie stopi się w majowym słońcu na słodko-mdłą magmę, tymczasem ja, mili państwo, dopiero mam zamiar się przelecieć. a raczej odbić od dna, na którym się znalazłam przez swoje liczne zaniechania ostatnich miesięcy. wychodzę z depresji bogatsza o jakże cenne przemyślenia natury egzystencjalnej i doszczętnie spłukana finansowo. zaaferowana własnym niedowładem...

hymn do maszyny mego ciała

ostatkiem sił doczołgałam się do internisty. i znów zrozumiałam, czemu co miesiąc płacę składki na prywatną służbę zdrowia. po godzinie załatwiłam wszystko: dałam się oddessać z krwi (pełna morfologia z rozmazem ręcznym, OB i CRP, parametrami wątrobowymi, nerkowymi i tarczycowymi) i moczu oraz sfotografowałam rentgenem klatkę mojego ptako-serca. Tytus Czyżewski jutro odbieram wyniki. jeśli niepokoje...

here comes the sun

od końca zeszłego lata przez moje niebo przetoczyły się wszystkie burze i deszcze sezonu, stalowoszare wody i rozpacze jesieni, śnieżne nawałnice ciężkich myśli i sople pod paznokciami. here comes the sun, little darling. moje skrzydła wracają zza siedmiu mórz.    

Scroll to top